Rewia opozycyjnych kandydatów na kandydatów na prezydenta stała się bardziej widowiskowa niż żmudne układanie rządu Morawieckiego gdzieś za kulisami. Sprzyja temu sama natura prezydenckich wyborów, ale i przekonanie, że w maju 2020 roku dostaniemy dogrywkę niedawnego spektaklu. Co więcej, to dopiero ona zdecyduje o reszcie kadencji. Czy zwycięska prawica będzie miała realną władzę, czy straci ją w praktyce po pół roku, nie mogąc przełamać prezydenckiego weta, a mając do czynienia z kimś, kto chętnie go użyje?
Niektórzy politycy PiS zaczęli przestrzegać Andrzeja Dudę, aby nie usypiała go sondażowa superata osobistej popularności, bo może się powtórzyć scenariusz z Bronisławem Komorowskim, który pod wpływem kampanii stracił pozycję murowanego faworyta. Jako człowiek sumienny, prezydent zwiększył jeszcze aktywność, polegającą na politycznych podróżach po kraju. I wprawdzie jak razie nie wymyślił nic nowego ponad powtarzanie formułek z agendy PiS. Ale jest nieustannie obecny w świadomości Polaków. Opozycyjne środowiska pomagają mu jak mogą. Wyklinając na przykład popularnego pisarza Marka Krajewskiego za to, że nie dość, że przyjął odznaczenie od głowy państwa, to jeszcze się tym pochwalił.
Ton pogardy wobec kogoś, kto zyskał sobie uznanie w oczach wielu Polaków jako normalny prezydent, tylko dlatego, że oni go uznają za eksces, to pierwszy krok do klęski. Andrzeja Dudę czeka dopiero znalezienie formuły kampanii, na razie wystarczy mu bycie prezydentem. Po opozycyjnej stronie mamy za to gorączkową podwójność. Z jednej strony przekonanie, utwierdzone faktem wzięcia przez opozycję Senatu, że wszystko jest jeszcze do odkręcenia, że wystarczy kilka zręcznych ruchów, aby banda przestępców przypadkowo rządząca Polską, została powstrzymana. Że Duda to prezydent z przypadku, łatwy do pokonania, skoro odwołuje się do pisowskiej filozofii, a ona nie ma wśród Polaków bezwzględnej większości. Takie tony pobrzmiewają raz za razem. I z drugiej strony ataki paniki. Mija czas, a my nic pewnego nie mamy, niczym nie dysponujemy. Duda został namaszczony przez Jarosława Kaczyńskiego 11 listopada 2014 roku. Donald Tusk każe czekać na swoje decyzje do początku grudnia, a nie wiemy przecież, czy nie odegra dłuższego jeszcze spektaklu. Choćby dla sprawniejszego promowania swojej książki, na której musi zarobić. Mnożą się kolejne, sprzeczne ze sobą sygnały. Zgoda Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, aby kandydować z ramienia Koalicji Obywatelskiej (ale o ile nie wystartuje Tusk). Idea platformerskich prawyborów, które dopiero takiego kandydata wskażą. Wędrujące gdzieś na obrzeżach pomysły na jednego kandydata opozycji już u startu.
Media opozycyjne tym żyją i oddają te paroksyzmy sprzecznych emocji bezbłędnie. Choćby ostatni artykuł „Wyborczej” pod groteskowym tytułem, informującym nas, że Duda już gra na prezydenta. Z dwoma mitami warto się raczej rozstać już na wstępie. Marek Migalski, niedoszły senator, w coraz gorszej formie także jako analityk sceny, ogłasza, że wygrać z Dudą może tylko kandydat spoza polityki. Wymienia dwóch mało znanych Polakom prawników (Marcina Matczaka i Krystiana Markiewicza) oraz prezydent Gdańska Aleksandrę Dulkiewicz. To oczywiście przykładowe nazwiska, ale pokazujące mielizny takiego rozumowania. Duda został wylansowany, to prawda, z pozycji kandydata wychodzącego z cienia. Ale Kaczyński znał jego polityczne walory, choćby piekielną zręczność w posługiwaniu się słowem. Znał, bo go obserwował. Żadne z wymienionych nie zostało w tej mierze przetestowane, nawet lokalna polityk Dulkiewicz. Była tylko samorządowym urzędnikiem, a jedyna jej kampania na prezydenta Gdańska po śmierci Pawła Adamowicza to po tym zdarzeniu czysta formalność. Rzecz w tym, że każdy kandydat „spoza polityki” byłby w takiej sytuacji kimś dopiero próbowanym.
A co więcej, pytanie, czy Polacy w ogóle przyjęliby taką formułę. Nie te 30 procent, które stanie za każdym niepisowskim pretendentem, ale ta reszta, o którą trzeba dopiero zabiegać. Polski wyborca to dziwne stworzenie. Czasem potrafi być niespójny w reakcjach, ale bywa też morderczo logiczny. Wydaje się, że etap Zeleńskich jako potencjalnych prezydentów jest nie dla nas, nie tak wygląda polska polityka, przy całej jej tabloidyzacji. Nawet fenomenalnie popularny Jacek Kuroń został w 1995 roku odrzucony, bo jawił się jako brat łata, ale niekoniecznie poważnie wyglądający w prezydenckim kostiumie. A on jednak był zawodowym politykiem. Jeśli coś się od tamtych czasów zmieniło, to raczej w kierunku większej, a nie mniejsza profesjonalizacji procesu wyborczego. A nie mamy powszechnych prawyborów, jak w USA, które umożliwiałyby utalentowanym nowicjuszom, takim jak Donald Trumpo, dokonywać skutecznej inwazji na pozycje zajęte przez partie i potem jeszcze wygrywać. To byłby eksperyment, może do spełnienia kiedyś, ale chyba nie w 2020 roku. I zbyt ryzykowny, jak na wybory „ostatniej szansy”. Na pytanie o skuteczność wspólnej kandydatury od początku, odpowiedź nie jest już tak jednoznaczna. Możliwe, że start wielu kandydatów opozycji osłabi pozycję Dudy, bo spluralizuje przekaz obozu opozycji. Możliwe jednak, że ułatwi mu odgrywanie roli jedynego naturalnego kandydata z pałacu wobec chmary „uzurpatorów”.
Ale najważniejsze jest to, że na sukces takich negocjacji w łonie opozycji małe są szanse. Ludowcy gotowi są pójść za ciosem. Wystawiali swoich prezydenckich kandydatów w poprzednich wyborach i nie miało to wielkiego znaczenia. Teraz mogą odnosić wrażenie, że ambitny, choć miękki, lekarz Władysław Kosiniak-Kamysz jest kluczem do ich marki. Jeszcze większe nadzieje związane z popularyzowaniem własnej wyrazistości ma lewica. Jeśli mówi się, że Włodzimierz Czarzasty myśli poważnie o Adrianie Zandbergu, to przecież nie dlatego, ze ten ma wygrać prezydenturę. To są wieloletnie inwestycje. Nawet za cenę Dudy w pałacu prezydenckim, a więc nadania pisowskim rządom pewniejszych fundamentów niż dziś. W efekcie będziemy mieli pojedynek kilku polityków z Dudą, i pewnie kandydata Platformy Obywatelskiej walczącego w finale, czyli w drugiej turze.
Jeśli kampania ma polegać na wykazaniu obecnemu prezydentowi, że jest nowym Komorowskim , żyrującym mechanicznie decyzje swojej partii, pewnie bardziej zdolnym do tego byłby Tusk. Uchodzi za polityka podmiotowego i jego obietnica „prezydentury aktywnej” brzmiałaby bardziej przekonująco. Z drugiej strony każdy prezydent opozycyjny byłby po instalacji w pałacu skazany na aktywność w grze z pisowskim rządem. Kidawa-Błońska nie jest zaś obciążona negatywnymi skojarzeniami z ośmioletnimi rządami PiS. Trudniej ją przedstawiać jako primadonnę, która porzuciła Polską dla Europy. Ten wybór wcale nie jest więc wyborem oczywistym. Sondaże muszą tu zaś być mylące, bo przewaga urzędującego prezydenta w naturalny sposób topnieje w obliczu kampanii. Problem w tym, że politycy PO nie wierzą w start Tuska. Jego wygibasy uważają za naturalną chęć przypominania o sobie, ale bez gotowości gryzienia trawy. A wiosną 2020 roku trzeba by ją gryźć. Jest pytanie, czy umiałaby to robić Kidawa-Błońska. Ale ona nie ma nic do stracenia. I jest poniekąd produktem platformerskiego aparatu.
Gdybym miał dziś obstawiać, czym się skończy, wskazałbym ją w drugiej turze. Nie bez szans na zwycięstwo, choć wciąż z Andrzejem Dudą jako lekkim faworytem. Na koniec uwaga na marginesie. Gdyby brać pod uwagę wyłącznie ludzkie typy, najbardziej groźnym konkurentem Dudy wydaje się Kosiniak-Kamysz. Głosząc w wielu kwestiach inne poglądy, jest do niego podobny. To kandydat pasujący do tak zwanych zwykłych Polaków jak ulał. Obciąża go jednak niszowość jego ugrupowania. Wątpliwe aby był w stanie tę barierę przekroczyć. Barierę w umysłach ludzi z partyjnych central, którzy musieliby się wokół niego skupić. Ale i barierę w umysłach wielu wyborców.
Piotr Zaremba
AIP