Kalifornia nie tworzy przyjaznego środowiska dla branży naftowo-paliwowej, a wręcz na wszelkie sposoby stara się jej pozbyć ze swojego zielonego podwórka. Walka z wysokoemisyjnym przemysłem w czasie, kiedy motor gospodarki nadal jest spalinowy – a nie elektryczny – to jednak miecz obosieczny. Władze stanu zastanawiają się teraz, jak zachować stabilność dostaw w momencie, kiedy koncerny paliwowe wycofują się do innych stanów i zamykają rafinerie ze względu na skrajnie niekorzystne regulacje i spadek popytu na ich produkty w Kalifornii.
Chociaż wycofanie się koncernów paliwowych z Kalifornii było czymś, do czego władze tego stanu od lat dążyły, realizacja tego „marzenia” może przysporzyć im więcej problemów, niż zapewne się spodziewali. Popularyzacja zielonych technologii – w tym aut elektrycznych – powoduje systematyczny spadek popytu na benzynę w Złotym Stanie. Pik osiągnięty został w 2005 roku, a od tamtej pory zapotrzebowanie na to paliwo spadło o 15 proc.
W związku z niekorzystnym otoczeniem regulacyjnym, obciążeniami z tytułu polityki klimatycznej stanu oraz zmniejszającym się popytem, wiele koncernów – w tym Chevron, Marathon, Phillips 66, PBF Energy i Valero – zaczęło wycofywać się z biznesu rafineryjnego w Kalifornii. Dwie rafinerie już zaprzestały produkcji benzyny na rzecz biopaliw, a inne w ogóle przestały mieć rację bytu – jak kompleks Phillips 66 w Wilmington, który ma zostać zamknięty do końca tego roku.
Po likwidacji Phillips 66 w Kalifornii zostanie już tylko osiem rafinerii, a każda kolejne zamknięcie może zdestabilizować dostawy tradycyjnego paliwa na kalifornijskie stacje benzynowe. Zamknięcie jednej lub nawet dwóch swoich rafinerii rozważa Chevron, a po ogłoszeniu likwidacji kompleksu rafineryjnego Phillips 66 prezes Valero, Lane Riggs – na pytanie, czy istnieją podobne plany w jego firmie – odparł, że „wszystkie opcje są na stole”.
„Popyt może spadać stopniowo, ale podaż może spaść gwałtownie” – podkreśla Skip York, wiceprezes i główny strateg energetyczny firmy konsultingowej Turner Mason & Co.
Władze Kalifornii muszą teraz poradzić sobie z tym, do czego same dążyły. Kalifornijska Komisja Energetyczna rozważa kilka opcji. Najprostszą byłoby zwiększenie importu paliwa drogą morską z Azji. To niechybnie oznacza wzrost cen benzyny, która nie będzie wytwarzana na miejscu, tylko transportowana przez połowę globu. Na stole jest też inna opcja – wykupienie rafinerii przez stan i stworzenie państwowych koncernów, które zabezpieczałyby i regulowały dostawy.
Reprezentanci przemysłu naftowego ostrzegają, że jest to dość skomplikowana branża, w której uwarunkowaniach politycy mogą sobie nie poradzić. Pomysł otwarcie krytykują natomiast Republikanie – w tym lider mniejszości w stanowym Zgromadzeniu James Gallagher, który dostrzega w działaniach Demokratów sporą dozę absurdu.
„Zaczynamy tracić rafinerie, ponieważ uczyniliśmy je tak kosztownymi i niemożliwymi do prowadzenia w Kalifornii. Teraz, po tym, jak je wyrzuciliśmy, mówimy o przejęciu ich, aby zapewnić sobie podaż. Zmierzamy w kierunku kontroli cen i przejęcia przemysłu przez rząd” – powiedział Gallagher. „To nigdy w historii świata nie działało zbyt dobrze” – podkreślił.
Podobnie uważa lider republikańskiej mniejszości w stanowym Senacie. Brian Jones twierdzi, że sytuacja może zmusić Kalifornię do otwarcia nowej rafinerii albo gwałtownego zwiększenia importu z Azji. Zwrócił przy tym uwagę, że transport paliwa przez cały Pacyfik nie jest zbyt ekologiczny. „Ludzie panikują z powodu wpływu dostaw ropy naftowej na środowisko” – mówił Jones. „Ale nikt nie panikuje z powodu wpływu na to środowisko importu benzyny” – podkreślił Republikanin.
Red. JŁ