W Tour de France codziennie mamy do czynienia z rozgrywkami sprinterów. Tak było też na czwartym, najdłuższym etapie wyścigu długości 237,5 km, podczas którego kolarze finiszowali w Limoges.
Ostatnie metry to była pasjonująca walka o zwycięstwo. Grypy, które mają w swoich szeregach specjalistów od rozgrywania końcówek próbowały rozprowadzić swoich głównych aktorów.
– Czuję się jakbym wygrał po raz pierwszy we Francji. Jestem szczęśliwy i dumny ze swego zespołu. W ostatnich dniach kilka rzeczy nie wyszło nam najlepiej, tym bardziej cieszę się, że wygrałem tak trudny finisz na podjeździe – mówił po etapie jego zwycięzca Niemiec Marcel Kittel. Ma on w sumie 14 zwycięstw w wielkich tourach i 9. w TdF.
Na „kreskę” wpadł równo z Francuzem Bryanem Coquardem, jednak zdołał minimalnie wypchnąć rower przed siebie i dlatego wygrał, choć „gołym okiem” nie można było ocenić, kto jest pierwszy. Czujnie jedzie lider Słowak Peter Sagan, który jednak nie miał szans w starciu z typowymi sprinterami. Choć droga wznosiła się lekko pod górę, a takie ukształtowanie terenu mu pasuje.
Peleton, zanim doszło do rozstrzygnięć, dał się „wyszumieć” czwórce śmiałków. Od 28 km uciekali: Oliver Naesen, Alexis Gougerard, Markel Irizar i Andreas Schillinger. Mieli nawet ponad 6 min przewagi w połowie dystansu, ale na 7,5 km przed metą ich akcja zakończyła się.
Dziś V etap, nie całkiem płaski, jak poprzednie, tylko pagórkowaty, z trzema premiami trzeciej kategorii i dwoma drugiej. Pewnie sprinterzy nie odegrają w nim głównych ról. Na razie żadnej roli, poza pomocniczą, nie odgrywa Rafał Majka, który jest na szarym końcu – 194. w stawce 198 kolarzy.
TS/Jacek Żukowski, FOT. SYLWIA DABROWA / POLSKA PRESS