13.8 C
Chicago
piątek, 26 kwietnia, 2024

Media, kino, literatura – w jakich kierunkach szliśmy w roku 2016?

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Polityka, debata publiczna, media, kino, literatura – w jakich kierunkach szliśmy w tym roku? Kto nas prowadził, a kto starał się nas wyprowadzić na manowce? Czy jeszcze w ogóle potrafimy to odróżnić? A jeśli tak, to właściwie dzięki komu?

Ten rok był kolejnym, w którym próbowaliśmy uczyć się nowych reguł zmieniającego się w ekspresowym tempie i według naprawdę trudnych do odczytania wzorów świata. To jest czas przejścia, zmiany wygodnych porządków uznawanych przez całe już dekady za trwałe, schyłek tej drugiej Belle Epoque kolejnego przełomu wieków, która zaczęła się w 1989 roku w Warszawie i Berlinie, a kończy na Krymie lub pod Aleppo. Nie mamy tu najmniejszych szans na choćby próbę syntetycznego opisu wszystkich procesów, które się na tę zmianę składają. Ale zamiast tego możemy spojrzeć na kilka zatrzymanych kadrów, przynajmniej częściowo ilustrujących aktualny stan naszej zbiorowej wyobraźni. Spróbujmy.

W 2016 roku mocno spóźnioną – ale jakże zasłużoną! – sławę zyskała wydana 12 lat temu książka Ralpha Keyesa „Era post-prawdy: nieszczerość i oszustwo we współczesnym życiu”. Karierę robi zwłaszcza tytułowe pojęcie tej książki, czyli post-prawda („post-truth”) uznane przez redaktorów Oxford Dictionaries za „Słowo Roku 2016”. Pojęcie post-prawdy to jeden z kluczy do obecnej polityki i szeroko rozumianego życia publicznego. To próba nazwania sytuacji, w której zmyślony news, plotka czy konfabulacja mogą rozprzestrzeniać się szybciej i skuteczniej niż prawda. A zarazem sytuacji, w której mijanie się z prawdą w życiu publicznym nie jest już powszechnie uważane za moralnie naganne. Zmyślenie i plotka w życiu publicznym – też mi nowość, co tej całej post-prawdzie takiego odkrywczego. Po co nam nowe słowo, by nazwać kłamstwo? – można by zapytać. „Kłamiemy bezwstydnie, a do tego nie widzimy powodów, by tego nie robić. Dlatego współczesność nazwałem erą post-prawdy. Zachowanie Trumpa jest tylko najbardziej jaskrawym przykładem tego trendu. Wydaje mi się, że kiedy kłamie – a robi to nieustannie – nie uznaje się za nieuczciwego. Sam określa swoje słowa „szczerą hiperbolą”. Jeśli takie zachowanie zapewnia mu sukces, nic więcej się nie liczy.” – tak odpowiedział na to pytanie w rozmowie z polską „Kulturą Liberalną” sam Keyes.

W polityce i życiu publicznym prawda nie jest ostatnio w wielkiej cenie. To trend o globalnej skali, a zarazem globalne zagrożenie Post-prawda może przybierać różne formy. Może być jak słynna „facebookowa relacja” Kamila Bulonisa ze zmyślonego ataku uchodźców na polski autokar na nieistniejącym alpejskim przejściu granicznym. Może być jak „demaskatorska” książka Wojciecha Sumlińskiego o Bronisławie Komorowskim i WSI, która okazała się dziełem pozlepianym ze splagiatowanych cytatów z różnych kryminałów i książek sensacyjnych. Ale może być też jak przedreferendalne „wyliczenie” Brexitowców dotyczące rzekomych kwot przekazywanych przez Wielką Brytanię Unii Europejskiej. Wiralowe, udostępniane przez tysiące a czasem miliony użytkowników sieci społecznościowych post-prawdy, aż do momentu weryfikacji, albo i mimo niej, mogą wpływać na losy całych społeczeństw. „Relacja” Bulonisa przyczyniła się do wzrostu nastrojów antyimigranckich w Polsce, z całą pewnością jakaś część jej czytelników wciąż wierzy w jej treść, nie mając żadnej świadomości na temat kompromitacji jej autora. Brytyjczycy zagłosowali za Brexitem, a dopiero potem rzucili się do komputerów, by sprawdzać, co to właściwie jest Unia Europejska, albo też czy aby należy do niej Rosja (to przykłady autentycznych najpopularniejszych brytyjskich zapytań zadawanych masowo Google tuż po referendum). Książka Sumlińskiego miała wpływ na wynik Komorowskiego w ostatnich wyborach prezydenckich. Autorów postprawd – i to tych złapanych za rękę – nie spotyka żaden ostracyzm, czasem nie spotyka ich nawet znacząca utrata wiarygodności. Tymczasem całe społeczeństwa wciąż nie nauczyły się radzić sobie z postprawdą – a to właśnie ten specyficzny rodzaj informacyjnej bezbronności jest właśnie jednym największym zagrożeniem dla wystawionego na skutki bezkarnych manipulacji świata. Dobrze więc chociaż, że mamy już na nie odpowiednią nazwę.

W polityce widzieliśmy w tym roku natomiast jeszcze jeden globalny trend. Fantom antysystemowego anty-polityka uwodzi skutecznie jak nigdy dotąd, a wyborcy Zachodu wciąż pędzą za nim jak ćmy do płomienia. Zwycięstwo Donalda Trumpa w USA, obecny układ sondażowych słupków we Francji, Włoszech, nawet w Niemczech – to wszystko wskazuje, że era, którą przez lata nazywaliśmy post-polityką, ostatecznie się dopełnia. Niekoniecznie jednak w sposób, który jeszcze kilka lat temu choćby śnił się politologom wskazującym jako uosobienie i domknięcie zarazem post-polityki starego, poczciwego (przesadzam tylko trochę) Silvio Berlusconiego. Dziś – w erze Beppe Grillo, Marine Le Pen, niemieckiej AfD, czy oczywiście samego Trumpa – Berlusconi to postać cokolwiek już muzealna, choć niewątpliwie wciąż stanowiąca inspirację czy punkt odniesienia dla jej obecnych następców. Kilka rzeczy już o tym wiemy. Najskuteczniejsza dziś polityka zawsze obiecuje wyborcom Wielką Zmianę, która nigdy jednak nie zostaje dookreślona, zmiecenie dawnych elit i ukaranie winnych – zwykle wskazanych w możliwie konkretny sposób, choć z możliwością elastycznej podmiany w zależności od aktualnych społecznych potrzeb. Ta polityka nie tyle jednak goni za zmiennymi społecznymi nastrojami, co wręcz stara się je o krok wyprzedzać, a w sprzyjających okolicznościach kreować. Ta polityka zawsze będzie niezwykle elastyczna, bo niespecjalnie liczy się w niej ani „jutro”, ani „wczoraj” – chodzi zawsze o „dziś”. Niespecjalnie natomiast liczą się w niej jakieś trwalsze reguły. Całkowita zmiana programu lub choćby postawy w kluczowej dla danego społeczeństwa sprawie w ciągu roku? A dlaczego nie? Wyborcy i tak zapomną. Kłamstwo? A któż nie kłamie? Mamy przecież erę post-prawdy. W życiu publicznym prawda nie jest ostatnio w wielkiej cenie. Ciekawe więc, że najciekawsze polskie filmy tego roku mają akurat fabuły dość mocno osadzone w sferze faktu.

Zdecydowanie najważniejszym (czy najlepszym, to już inna sprawa) polskim filmem tego roku okazał się „Wołyń” Wojciecha Smarzowskiego, obraz tak mocny, że przejście od pierwszego porażenia po seansie do etapu jakiejś bardziej zbornej refleksji zajmowało niektórym krytykom i publicystom po kilka tygodni. Smarzowskiemu udało się przedstawić rzeź Wołynia sprzed 73 lat w sposób, który robi przygniatające wrażenie nawet na tym współczesnym, zblazowanym widzu przyzwyczajonym zarówno do oglądania ujęć z krwawych zamachów terrorystycznych czy egzekucji na żywo, jak i do ziewania przy superprodukcjach, w których kilka sekund efektów specjalnych kosztuje milion dolarów. Zarazem jednak film pozostawiał nas sam na sam z rekonstrukcją czystego zła. Na najprostszym poziomie „Wołyń” może być odczytywany jako akt historycznego oskarżenia – o czym świadczą zarówno ukraińskie reakcje na „Wołyń”, jak i część tych polskich. – Ja sobie wyobrażam idealny odbiór tego filmu tak, że widz wróci do domu, przytuli swoje dzieci, spojrzy na otaczającą go rzeczywistość z innej perspektywy, wyjdzie na balkon i gdy z tego balkonu zobaczy manifestację złożoną z wysportowanych chłopaków z flagami i z symbolami, pomyśli, że te światy być może nie są wcale takie odległe. Że to się może wydarzyć znów – mówił po premierze sam Smarzowski. Fakty zdają się coraz mniej liczyć w sferze publicznej. Ale bardzo często zwracamy się w ich stronę w kinie i literaturze Trudno powiedzieć, czy reżyserowi udało się osiągnąć właśnie ten efekt – i czy w ogóle było to możliwe w realiach, w których czytamy historię bardzo, bardzo dosłownie, często w dodatku według grubo ciosanych czarno-białych schematów narzucanych nam przez różne wcielenia polskich „polityk historycznych”. Szkoda więc tym bardziej, że jakakolwiek bardziej pogłębiona dyskusja o Wołyniu i jego współczesnej recepcji, dla której film Smarzowskiego był przecież doskonałym wyzwalaczem, zgasła dosłownie chwilę po tym, jak zaistniała.

„Ostatnia rodzina” Jana P. Matuszyńskiego o Zbigniewie Beksińskim i jego bliskich, przenosi nas z kolei w wymiar kina inspirowanego biografiami ikonicznych postaci. Obraz jest niezwykle, jak na polskie normy, sprawny realizacyjnie. Oczywiście to nie jest dokument, ani film biograficzny – dalece skomplikowane osobowości Zbigniewa i Tomasza Beksińskich zostały tu poddane artystycznej obróbce reżysera i scenarzysty. Wizję Beksińskich według Matuszyńskiego skrytykowała część znajomych malarza i jego syna oraz ich krewnych – główny zarzut brzmi: to nie do końca oni. Nie zmienia to jednak faktu, że film zdaje się sugestywnie oddawać zarówno mroczną atmosferę malarstwa Beksińskiego, jak i autodestruktywną osobowość jego syna.

Z kolei Marcin Pieprzyca w świetnie zrobionym thrillerze „Jestem Mordercą” odwołał się do historii Zdzisława Marchwickiego, uznanego za seryjnego mordercę, słynnego „Wampira z Zagłębia”, nie stroniąc zresztą przy tym od wątków związanych z naśladowcą „Wampira” – Joachimem Knychałą – działającym kilka lat później. Choć sam Pieprzyca prawie dwie dekady temu nakręcił głośny dokument pod tym samym tytułem, tym razem nie mamy do czynienia ani z filmem dokumentalnym, ani z fabularyzowaną rekonstrukcją – to raczej fabuła dobrze osadzona w realiach epoki. Coś podobnego , co widzieliśmy w tym roku w polskim kinie dzieje się także na scenie literackiej. Tam także fakty zdają się poddawać presji kreację, to one, a nie tylko czysta artystyczna wyobraźnia, inspirują to, co zdecydowanie najciekawsze.

Nawet akcja wybitnego „Króla” Szczepana Twardocha, będąca oczywiście powieściową fikcją, umieszczona jest w pieczołowicie zrekonstruowanych realiach Warszawy końca lat 30. I w jakimś sensie jest też opowieścią o tych wielokrotnie zmitologizowanych czasach, doskonale oddającą atmosferę politycznych i społecznych napięć targających końcówką Drugiej Rzeczpospolitej. Powieść o żydowskim bokserze-gangsterze, działającym w gorącej, skomplikowanej politycznie, społecznie i etnicznie Warszawie to przecież także historia o ostatnich latach stolicy przedwojennej Polski. I to historia pogłębiona, bez litości dla sielankowych stereotypów i cukierkowych obrazków „Paryża Północy”. Ale głośno było w tym roku także o literaturze faktu.

Ważną pozycją jest stricte już reporterski „Archipelag” Filipa Springera, przypominający mieszkańcom największych krajowych metropolii o dawnych miastach wojewódzkich, To książka, która pomaga lepiej rozumieć współczesną Polskę, z jej wszystkimi politycznymi i kulturowymi sprzecznościami i nowymi społecznymi konfliktami, których natury często nie chwytają nawet wybitni socjologowie.

Warto też zajrzeć do „Sprawiedliwych zdrajców” Witolda Szabłowskiego – historyczno-reporterskiej opowieści o Ukraińcach, którzy podczas Rzezi Wołynia, mieli odwagę powiedzieć „nie” lub choćby w tajemnicy pomóc mordowanym. To zresztą książka, która powinna być lekturą obowiązkową dla każdego widza „Wołynia” Smarzowskiego. W kinie i literaturze chętnie zwracamy się ostatnio w stronę faktu. Gdzie w takim razie mamy szansę naprawdę odpłynąć w świat wyobraźni. Tak, to rzeczywiście serial całkiem skutecznie walczy dziś o pozycję zastrzeżoną w zbiorowej wyobraźni kiedyś tylko dla powieści, później zaś dla filmowych sag. Jest w tym zresztą coś zabawnego – tak jak nasi prapradziadkowie niecierpliwie czekali pod koniec XIX wieku na kolejny odcinek publikowanej właśnie w gazecie powieści (a właśnie tak ujrzała światło dzienne na przykład „Lalka” Prusa”, tak my czekamy teraz na nowy odcinek czy sezon ulubionego serialu.

W 2016 roku został pobity swoisty rekord – na amerykańskim rynku telewizyjnym miało swą premierę aż 455 seriali. Są w tym zalewie serialowych produkcji oczywiście pozycje sztampowe, ale są też takie, które pozwalają na łatwą obronę tezy o złotej erze seriali. I takie, które wręcz olśniewają pomysłem, poziomem realizacji czy stopniem komplikacji świata przedstawionego.

Pisaliśmy już w „Polsce” o rewelacyjnym, zasługującym w pełni na rangę kinową „Młodym Papieżu” Paolo Sorrentino – w którym nowowybrany na Piotrowy Tron czterdziestokilkulatek (grany przez Jude’a Lawa) rozpoczyna rodzaj przewrotnej antysystemowej kontrrewolucji (sic!) w Kościele. Jest też bijący rekordy oglądalności „Westworld” – serial, którego akcja rozgrywa się na styku realnego świata i wirtualnej rzeczywistości – serial dodajmy, naprawdę całkiem niełatwy i mocno zawikłany pod względem samej koncepcji przedstawionego uniwersum, jak na produkcję o masowej widowni. Jest i wielkie fantasy, czyli „Gra o Tron”, jest też wciąż angażujący świat po apokalipsie w „The Walking Dead”. Ale choć to właśnie seriale stały się dla nas tą bezpieczną odskocznią od piętrowych komplikacji realnego świata, to nie zapominajmy tym z nich, który prawdopodobnie mocno przyczynił się do zasadniczej zmiany postrzegania polityki przez przynajmniej część zachodnich widzów – i zarazem wyborców. Mowa oczywiście o kultowym „House of Cards” – czyli produkcji, która w bardzo atrakcyjnej, znakomitej kinowo formie, pokazała całemu światu niejedną z patologii i niejeden z brudnych chwytów nowoczesnej polityki. Ten serial dla niejednego z widzów był trochę jak wizyta w tej Bismarckowskiej masarni, po której na jakiś czas może nam się odechcieć jedzenia kiełbas. Pamiętajmy zaś, że jego globalna widownia liczy się dziś w setkach milionów.

Witold Głowacki (aip)

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520