19.5 C
Chicago
sobota, 4 maja, 2024

Krzysztof Zacharow – W życiu uśmiecha się do mnie los

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Krzysztof Zacharow – twórca, który bez wątpienia należy do czołówki artystów polskich w Nowym Jorku opowiada czytelnikom wiadomości.com o tym, jak zaczęła się jego nowojorska kariera oraz uchyla rąbka tajemnicy jak spędza zbliżające się święta Bożego Narodzenia. Popularność zdobył jako autor ilustracji prasowych i książkowych. Jego prace pojawiają się w najważniejszych amerykańskich czasopismach opiniotwórczych m.in. w „Time”, „The New York Times” i „Business Week”. Krzysztof Zacharow, który jest także autorem prac malarskich, pochodzi z Zamościa. W Krakowie ukończył Akademię Sztuk Pięknych w pracowni profesora Jana Szancenbacha. Zacharow od 1981 roku mieszka i pracuje w Nowym Jorku.

Jak pan celebruje magiczny czas świat Bożego Narodzenia?

Święta Bożego Narodzenia dla Polaków w kraju a szczególnie dla Polaków poza jego granicami są okresem, który z pewnością można nazwać „Magicznym”. Będę celebrował ten czas w rodzinnej atmosferze z żoną Anią i z córeczką Emilką, która obecnie ma już 21 miesięcy. Planujemy udekorować piękną choinkę, przygotować pyszne potrawy i ciasta. Podczas naszych świąt Bożego Narodzenia nie zabraknie spotkania z Mikołajem oraz z przyjaciółmi i jak dopisze pogoda, wybierzemy się na spacer po śniegu i ulepimy bałwana!

Będa to juz kolejne święta z pana malutką córeczką. Co dla pana znaczyło pojawienie się dziecka w rodzinie?

Miracle! Love! Happiness!

Jak zmieniło się pana życie, po narodzinach dziecka. Czy córeczka przewróciła do góry nogami pana świat?

Dotychczas żyłem sztuką, teraz mocno nogami stoję na ziemi. Wszystko jest proste i jasne:)

 Jakie świąteczne niespodzianki szykuje pan da swojego maleństwa?

Niech to pozostanie niespodzianka:).

Ulubione pana świąteczne potrawy?

Czerwony barszcz z uszkami, śledź , karp w galarecie, bigos z grzybami i słodkie ciasta :), które uwielbiam.

A co żona znajdzie pod świątecznym drzewkiem?

Rozmawiałem już z Mikołajem na temat prezentów pod choinkę dla Ani. I powiem szczerze, że Mikołaj jest trochę zakłopotany, bo wie jak trudno jest podjąć decyzję aby prezent był trafiony, a możliwości Mikołaj ma nieograniczone :)

Czy pamięta pan swoją najpiękniejszą wigilię? Jaka ona była

Tak, pierwsza Wigilia z Emilką i Anią :) była niepowtarzalna, „Magiczna” właśnie.

Jakie były początki pana życia na emigracji?

Manhattan, to centrum biznesu, najdroższa, zamieszkana przez możnych tego świata dzielnica Nowego Jorku. Wśród jej mieszkańców nie brakuje bohemy artystycznej ponieważ jest to także światowa stolica sztuki współczesnej.

W czerwcu 1981 roku, śladem innych emigrantów, w tym i artystów, wstąpiłem na tę ziemię obiecaną. Towarzyszył mi młodzieńczy entuzjazm i naiwna wiara w powodzenie, znana w kraju pod hasłem „jakoś to będzie”. Liczyłem sobie 26 lat i jak większość „turystów ekonomicznych” myślałem o zarobieniu garści dolarów z przeznaczeniem, po powrocie do kraju, na mieszkanie i pracownię malarską. Planowałem półroczny pobyt. Realia zderzenia z kapitalizmem były dużo trudniejsze niż myślałem i już podjąłem myśl o powrocie gdy raptownie wszystko uległo przetasowaniu. W podjęciu decyzji o pozostaniu w Ameryce miała swój udział Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego, która wprowadziła stan wojenny w Polsce.

Po kilkudniowej mieszance emocjonalnej, szoku, lęku i podniecenia, zatrzymałem się w dolnej części miasta na East Village, gdzie wynająłem skromny pokoik. Zacząłem rozglądać się za pracą. Pierwsze zatrudnienie udało mi się znaleźć w jednej z komercyjnych galerii na Madison Avenue. Zajęcie polegało na produkowaniu kopii obrazów. Piszę „produkowaniu”, bo w piwnicy nowojorskiej galerii odchodziła taśmowa, niemal na skalę przemysłową, produkcja kiczowatych obrazków, na dodatek marnie wynagradzana. W studenckich czasach w Krakowie robiliśmy coś podobnego malując z kolegami obrazy przeznaczone na sprzedaż przy Bramie Floriańskiej. Tamto krakowskie malowanie sprawiało nam wiele radości, a na dodatek zarabialiśmy stosunkowo niezłe pieniądze. Praca na Madison Avenue była prawdziwym koszmarem. Zupa w puszce Campbell Soup, która wtedy często gościła na moim stole, (tak, ta sama co u Andy Warhola) dawała mi nadzieję, że kiedyś spełnieni się i mój American Dream. Wytrzymałem w tamtym miejscu ponad rok. O rok za długo.

Kto panu wtedy pomógł?

Koleżanka, która wcześniej wyrwała się z lochów galerii na Madison Avenue, zaciągnęła mnie do innej pracy, dla dużego producenta zabawek dla dzieci, która wydawała się bardziej twórcza i prestiżowa. Wykonywałem malarskie prace wymagające dużej precyzji, nieodzownej aby uzyskać słodki wyraz twarzyczek i pyszczków, różnorakich stworków, laleczek i zwierzątek. Do dyspozycji miałem wygodne i dobrze wyposażone studio, a podczas pracy mogłem słuchać przez radio ulubionego jazzu. Przy tym zajęciu wytrwałem kilkanaście miesięcy zanim znalazłem kolejne. Tym razem trafiłem do pracowni gdzie wykonywano modele architektoniczne. Nowa praca była lepiej płatna ale również bardzo nudna. Przepracowałem tam kolejny rok. Przez cały czas rozmyślałem o karierze ilustratora przygotowując portfolio z ilustracjami.

Kiedy zaczął pan podbijać Manhattan?

Teczka z portfolio, z którą ruszyłem na podbój Manhattanu, zawierała kilka małych obrazków. Były to ilustracje namalowane farbą akrylową na canvas board. Jako absolwent wydziału malarstwa ASP w Krakowie, od zawsze traktowałem tego rodzaju „twórczość” za wymuszoną przez okoliczności życiowe chałturę. Miałem wtedy do niej, później okazało się że niesłusznie, lekceważący stosunek. Dość szybko twarda rzeczywistość uświadomiła mi fakt, że w Nowym Jorku, jako artysta malarz, nie przeżyję nawet jednego roku. Zdecydowałem więc potraktować tę komercyjną dyscyplinę możliwie solidnie. Zabrałem się do malowania ilustracji z całkowitym zaangażowaniem i pasją, tak jakby to były moje prawdziwe obrazy. Przydało mi się doświadczenie wyniesione z Akademii.

A kiedy nastąpił przełom w pana karierze na emigracji?

Przełom nastąpił w 1985 roku. Jedna z moich wczesnych ilustracji ”Kobieta Wiolonczela” została zauważona, zaakceptowana i przyjęta do publikacji w 27th Annual of American Illustration. W ten sposób trafiłem do grupy najlepszych ilustratorów roku, niczego wcześniej nie publikując. Society of Illustrators’s Annual of American Illustration (założone w 1901 r.) prezentuje najlepsze ilustracje roku. Spośród tysięcy zgłoszeń profesjonalne jury, w skład którego wchodzi elita artystyczna i wydawnicza, wybiera zaledwie kilkaset – plus minus 400 ilustracji. W tej grupie, w kilku kategoriach, przyznawane są nagrody – złote i srebrne medale. Niedługo po wyróżnieniu przez Society of Illustrators doczekałem się pierwszych zleceń na zilustrowanie okładek do książek. Projektowanie okładek stało się moim ulubionym tematem, polem do popisu, środkiem do zaspokojenia osobistych skłonności do „dramatu, nastroju i tajemnicy”. Mroczna i ponura paleta kolorystyczna przywieziona z kraju, znalazła doskonałe zastosowanie w tej kategorii. 

Pamięta pan kiedy przyszedł prawdziwy amerykański sukces, za którym przyszłe kolejne w pana karierze artystycznej?

Rok 1986 okazał się pasmem sukcesów. Aż cztery moje okładki książek wykonane dla nowojorskich wydawnictw wybrane zostały przez Society of Illustrators do grona najlepszych okładek roku, a za jedną z nich otrzymałem nagrodę specjalną Srebrny Medal Society of Illustratores of New York. Nieoczekiwanie stałem się tak zwanym Top Notch, najwyższej klasy grafikiem. Posypały się kolejne zlecenia na okładki dla najbardziej znanych czasopism, były wśród nich: Time, Newsweek i Businessweek. Współpraca z nimi świadczyła o ugruntowaniu mojej pozycji na rynku. Ale niczego nie ma za darmo. Nieodłącznym elementem tej pracy był potęgujący się stres i wiele nieprzespanych nocy. Z tą robotą łączył się zawsze “short deadline” na realizację. Kilka takich “nieprzekraczalnych terminów” doświadczyłem w pierwszych latach mojej kariery. Pamiętam dwudziestoczterogodzinną sesję nad okładką dla magazynu Discover z marca 86. Moim rywalem był wtedy Brad Holland, prawdziwa super gwiazda amerykańskiej ilustracji. Szczęśliwie udało mi się go pokonać i numer Discover ukazał się z moją okładką. Ten epizod uczciliśmy z Bradem butelką dobrego koniaku i przegadaliśmy razem całą noc w moim studio.  

Zlecenie na okładkę do Time (listopad 88 r.) zastało mnie w sklepie z materiałami artystycznymi. Podczas dokonywania zakupów, nagle megafon sklepowy wywołał moje nazwisko. Proszono o niezwłoczne podejście do telefonu. Ku mojemu zdziwieniu słuchawkę po drugiej stronie dzierżył w ręce sam dyrektor artystyczny Time’a. Wyrażając wielką ulgę z powodu odnalezienia mojej osoby, zlecił mi przygotowanie okładki mającej zilustrować rozpad USSR (ZSRR). Na wykonanie tej pracy otrzymałem 48 godzin. Udało się.

Kolejny podobny przypadek, to trwający non stop trzydniowy maraton dla Newsweek’a (maj 90 r.) wykonałem dla nich dwie okładki. W każdym przypadku wykonania okładek redakcja zapoznawała się z pracami przedstawionymi przez dwóch lub trzech artystów, a do druku kierowano najlepszą wersję.

 

Gdzie pan w Wielkim Jabłku uwił sobie gniazdko? 

W Nowym Jorku kilkakrotnie zmieniałem miejsce zamieszkania aby na dobre zakotwiczyć przy Washington Square Park, w Greenwich Village na Manhattanie. To historyczna dzielnica bohemy artystycznej oraz młodzieży studenckiej z kilku najbardziej znanych uczelni (New York University, The Cooper Union for the Advancement of Science and Art, Parsons School of Design, czy Pratt Institut in Manhattan). Zamieszkałem w trzypiętrowej kamienicy z czerwonej cegły, pamiętającej zapewne pierwszego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Największą zaletą tego domu była znakomita lokalizacja. Studio-mieszkanie mieściło się na poddaszu trzeciego piętra. Prowadziły doń drewniane, skrzypiące i chwiejące się na boki wąskie schody. Miałem teraz obszerne pomieszczenia: studio, kuchnię, przestronną łazienkę. Dwa ogromne okna w ścianie (z widokiem na słynny “Empire State Building”) i jedno dachowe zapewniało sporo światła. Przekładało się to na idealne miejsce do pracy. Zostałem tam na kolejnych dwadzieścia lat. 

 

A kiedy zaczął pan wystawiać swoje prace i gdzie miał pan pierwszą wystawę?

Od początku mojego pobytu w Nowym Jorku, szukałem własnej formy ekspresji w malarstwie. Lata osiemdziesiąte były odrodzeniem w sztuce wizualnej. Malarstwo i rzeźba stały się ponownie bardzo modne. Na Manhattanie wszędzie otwierano nowe galerie. Przodował w tym East Village i Lower East Side. Soho było już wcześniej ustabilizowane, elitarne, ale jeszcze przyjmowało młodych artystów, których prace mogły się przełożyć na sukces komercyjny. Przynieść zysk tak galerii jak i artyście.

Pierwszą indywidualną wystawę malarstwa miałem w w Polskim Instytucie Naukowym na Manhattanie roku1983, ale dopiero pięć lat później poczułem zapach pieniędzy podpisując pięcioletni kontrakt z Vorpal Gallery, mieszczącej się w sercu Soho, na West Broadway& Spring Street. Galeria ta reprezentowała znanych artystów. Dysponowała też, co ważne, imponującymi, przeszklonymi od strony ulicy pomieszczeniami wystawienniczymi.

 

Jak to się stało, że zdecydował się Pan w pewnym momencie na zmianę formatu prac?

Któregoś dnia, w jednym z mniejszych pomieszczeń Vorpal Gallery, zamieszczono siedem moich niewielkich prac. Tego wieczoru to nie ja byłem gwiazdą. W głównych salach celebrowano duże, barwne płótna innego uznanego na rynku artysty. Spacerując po galerii, można było także trafić na moją małą ekspozycję. Po kilku dniach otrzymałem wiadomość o sprzedaży wszystkich moich prac. To zdecydowało o zmianie na parę lat wymiarów moich następnych obrazów. Dotychczas nie przekraczały one formatu 50 x 50 cm. Galeria poczęła dostarczać mi do pracowni gotowe do malowania płótna, których rozmiary zbliżone były do formatu 2 na 3 metry. Ogarnęły mnie mieszane uczucia w związku z rozmiarem tych płócien. Pokonałem tę przeszkodę malując kilka obrazów, które zostały dobrze przyjęte. Zaprezentowałem je na wystawie indywidualnej w 1991 r. Tym razem to mnie uhonorowano oficjalnym otwarciem.

Obiecujące nadzieje na prawdziwy sukces rynkowy zakończyły się fiaskiem. Kryzys na Wall Street odebrał sztuce dopływ gotówki i wiele galerii, włącznie z moją, zakończyło wkrótce działalność. Przez następne lata wystawiałem prace w innych galeriach Nowego Jorku. Ostatnią wystawę indywidualną miałem w 2005 r., w Galerii Europa na Brooklynie. Tam na ścianie, wykonałem czarno-biały mural 16’x 9’, którego ośmiogodzinna realizacja zarejestrowana została na video. Skróconą do godziny wersję pokazywano dzień później, podczas otwarcia.

 

Swoją wiedzę na temat malarstwa przekazuje pan również studentom. Jak się zaczęła pan przygoda w tej dziedzinie?

Początki mojej nieplanowanej kariery w edukacji wyglądały tak, że zaczęli odwiedzać moje studio studenci uczelni artystycznej. Rozsiadywali się na podłodze, oglądali na ścianie slajdy z moimi obrazami i ilustracjami, słuchali w skupieniu opowiadań o życiu i pracy artysty malarza/ilustratora w Nowym Jorku. Efektem tych spotkań było, w 1997 r., podjęcie współpracy z The Cooper Union for the Advancement of Science and Art na East Village, gdzie do dnia  dzisiejszego prowadzę klasy malarstwa i rysunku. Uczę rzemiosła, ale i postaw, a oni uczą mnie akceptacji dla „inności”. Spotykają się tam ludzie z różnych stron świata.

Kilka lat spędziłem też w Parsons The New School For Design na Greenwitch Village, prowadząc tam zajęcia z ilustracji konceptualnej. Od 2003 r. uczę w klasie ilustracji reklamowej oraz malarstwa olejnego w Pratt Institut na Manhattanie, który jest jedną z czołowych szkół artystycznych w Stanach. Tam w 2007 r. otrzymałem nominację na stanowisko Adjunct Assistant Professor.

Czy wśród artystów ilustratorów możemy mówić o kryzysie?

Odnoszę wrażenie, że niewielu spośród artystów/ilustratorów przetrwa obecny kryzys. Nie tyle z powodów ekonomicznych (co oczywiście nie jest bez znaczenia) ile na skutek zmiany funkcji „ilustracji /obrazu” i tradycyjnie pojmowanej jego roli . Dziś na rynku zastępuje go ilustracja ruchoma, animacja, reklama elektroniczna (komputery).

Od czasu postawienia pierwszych kroków na ziemi amerykańskiej, minęło trzydzieści lat. Muszę przyznać, że los okazał się dla mnie łaskawy i mimo, iż nie brakowało na mojej drodze wielu dramatycznych momentów (nie chciałbym nimi nikogo zanudzać), to na przetrwanie i ugruntowanie mojej obecnej pozycji miał wpływ olbrzymi wysiłek, katorżnicza praca, poparcie i wyrozumiałość ze strony rodziny i przyjaciół. Z perspektywy czasu uważam, że życie w Nowym Jorku było wielką przygodą. Obecność w nim sztuki, (pracy twórczej), stała się moim sposobem na życie.

Mam nadzieję, że to nie koniec mojej amerykańskiej przygody, a tylko jej kontynuacja. Pod tym względem jestem niepoprawnym optymistą.

 

Dziękuję za rozmowę

Agnieszka Granatowska

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520