Nazywany mistrzem zrywania masek, uznawany za tego, który najpełniej w literaturze opisał grę i teatralność relacji międzyludzkich, jeden z najciekawszych polskich pisarzy XX wieku – Witold Gombrowicz urodził się 120 lat termu – 4 sierpnia 1904 roku w podradomskich Małoszycach, decyzją Sejmu RP jest patronem 2024 roku.
„Jestem sportowcem w dziedzinie umysłu” – lubił mawiać o samym sobie Gombrowicz, broniąc się przed zaszufladkowaniem jako prozaik, dramaturg czy filozof. W historii polskiej literatury i dramatu zapisał się jako niezwykły samotnik, zjawisko nieporównywalne z niczym innym i właściwie nie dające się sklasyfikować, co zgodne jest z intencjami pisarza. Gombrowicz pisał: „Bo nie ma ucieczki przed gębą, jak tylko w inną gębę. A przed człowiekiem schronić się można tylko w objęcia innego człowieka. Przed pupą nie ma zaś w ogóle ucieczki – ścigajcie mnie, jeśli chcecie!”.
Klementyna Suchanow zatytułowała biografię Gombrowicza „Ja, geniusz” i uważa, że autor „Ferdydurke” tak właśnie o sobie myślał. „Jeszcze jako młody człowiek pielęgnował w sobie taką ideę, żeby zostać geniuszem, nie mając ku temu żadnych podstaw” – mówiła w rozmowie z PAP. Suchanow uważa, że obraz Gombrowicza, jaki utrwalił się przez lata – postać wiecznego prowokatora, zabawiającego się kosztem otoczenia, człowieka niezwykle pewnego swojej wartości – nie jest do końca prawdziwy. Biografka podkreśla, że w jego osobowości wiele było elementów kruchych, mnóstwo przewrażliwienia, kompleksów. Przebijał się przez nie z trudem, ale bezwzględnie: swoje przywary, kompleksy upubliczniał, grał nimi, traktował jako oręż w rozgrywce ze światem. Ta ryzykowna strategia okazała się bardzo skuteczna, a stała się szczególnie wyraźna, gdy w 2013 roku Rita Gombrowicz upubliczniła tajny dziennik pisarza – „Kronos”.
Pochodzący z rodziny ziemiańskiej Gombrowicz ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim i zaczął pracę w sądownictwie, ale po udanym debiucie – wydanym sumptem ojca tomie „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) – poświęcił się wyłącznie literaturze. Rozgłos w kręgu elity kulturalnej przyniosła mu powieść „Ferdydurke” (1937) a rok później ukazał się pierwszy tekst dramatyczny Gombrowicza – „Iwona księżniczka Burgunda”. Tuż przed wojna Gombrowicz dowiódł, że potrafi pisać także dla masowego odbiorcy. „Dobry wieczór! Kurier Czerwony” zaczął drukować w odcinkach jego nową powieść „Opętani”, podpisaną pseudonimem Zdzisław Niewieski. Gustaw Herling-Grudziński zapamiętał, że Gombrowicz przyjął zakład, że potrafi napisać powieść odcinkową „dla kucharek” i wygrał go.
Kawiarniane życie towarzyskie było żywiołem Gombrowicza. Nie cenił „Ziemiańskiej”, gdzie rezydowali Skamandryci i, choć niekiedy tam bywał, jego właściwy stolik znajdował się w kawiarni „Zodiak” przy ulicy Traugutta. Tam uwidoczniła się jego niezwykła cecha – umiał skupiać ludzi wokół siebie, wyczuwał teatralność sytuacji, bawił się zaskoczeniem ofiar swoich intelektualnych żartów. Przy jego stoliku dużo się działo, co wieczór oczekiwano kolejnego gombrowiczowskiego spektaklu, awantury, tworzyły się orbity klakierów, statystów i tzw. dworzan. W kręgu Gombrowicza byli m.in. Stefan Otwinowski nazywany „głównym nadwornym”, Stanisław Piętak zwany „Piętaszkiem”, Zuzanna Ginczanka.
Zaproszony na rejs inauguracyjny transatlantyku Chrobry w sierpniu 1939 roku Gombrowicz wyruszył do Argentyny. Dopłynął do Buenos Aires na tydzień przed wybuchem II wojny światowej i podjął decyzję o pozostaniu na emigracji. Pierwsze lata spędził w skrajnym ubóstwie, wspominał: „Ja, człowiek, który nie mógł zjeść jabłka, bo nie było podane na talerzyku, w Argentynie wpadłem w taką nędzę, że zdobywałem jedzenie, skąd się dało i jadłem palcami”. Uczył się hiszpańskiego, pisał okazjonalnie dla prasy emigracyjnej i argentyńskiej, pracował nad „Ślubem”, swoim drugim dramatem. W 1947 roku zatrudnił się jako urzędnik w Banco Polaco w Buenos Aires, gdzie przepracował osiem lat. W tym czasie otaczał się grupą „uczniów” – studentów filozofii i początkujących argentyńskich literatów.
W 1951 roku Gombrowicz rozpoczął współpracę z paryską „Kulturą” i Instytutem Literackim, który stał się wydawcą jego książek w ojczystym języku. W 1953 roku zainaugurowano serię wydawniczą „Biblioteka Kultury” tomem Gombrowicza, w którym znalazły się „Trans-Atlantyk” oraz „Ślub”. W 1955 roku pisarz odszedł z banku i od tego momentu utrzymywał się z tantiem autorskich i niewielkiej pensji Radia Wolna Europa, dla którego pisywał w latach 1959-1961. Teksty te zostały wydane po śmierci autora pod tytułem „Wspomnienia” polskie oraz „Wędrówki po Argentynie”.
W 1957 roku wyszedł pierwszy tom „Dziennika” (1953-1956), o którym autor pisał: „Dziennik kupuje się dlatego, że autor jest sławny. A ja dziennik piszę, by stać się sławny”. Zamierzenie zrealizował – „Dziennik” uważany jest za szczytowe osiągnięcie Gombrowicza, wątki autobiograficzne przeplatają się w nim z elementami fikcyjnymi, polemiką i esejem, partie liryczne współistnieją z groteską, żartem, stylizacją. „Poniedziałek: Ja. Wtorek Ja. Środa Ja. Czwartek Ja” – taką autoironiczną wyliczanką Witold Gombrowicz rozpoczął „Dziennik”, w którym szuka odpowiedzi na pytania „kim byłem? Kim jestem teraz?”. „Ja po prostu rozkładam się przed wami taki, jaki jestem i mówię: nie chcę was uczyć, ale uczcie się na mnie. Oto macie: moje przygody duchowe, moje myśli, reakcje, doświadczenia, cała ta moja egzystencja…” – tak zwracał się Gombrowicz do czytelnika. Kolejne tomy ukazały się w 1962 i 1966 roku.
W latach 60. twórczość Gombrowicza stawała się coraz bardziej znana. W 1960 roku ukazała się „Pornografia”. W 1963 roku Gombrowicz wrócił do Europy, przebywał w Berlinie jako stypendysta Forda, bardzo blisko polskiej granicy, wiadomo, że myślał o jej przekroczeniu. Wtedy jednak wybuchła afera z Barbarą Swinarską, która rozmowę z Gombrowiczem wykorzystała w zmanipulowanym artykule, pokazując go jako osobę, która lekceważy niemiecką okupację i polskie ofiary z czasu wojny. Po publikacji jej artykułu w „Życiu Literackim” w 1963 roku, Gombrowicz nie chciał już próbować odnaleźć się w rzeczywistości PRL-u. W tym czasie był już tłumaczony na kilkanaście języków (łącznie z japońskim), grany na scenach całego świata. Był sławny na świecie – ale nie w Polsce. W PRL-u twórczość Gombrowicza prawie nie była publikowana, a dramaty trafiały na sceny niezwykle rzadko. Pierwszym przedstawieniem Gombrowicza w Polsce była „Iwona księżniczka Burgunda” wystawiona w warszawskim Teatrze Dramatycznym w reżyserii Haliny Mikołajskiej w 1957 r., a „Operetkę” wystawił dopiero Kazimierz Dejmek w 1975 roku w łódzkim Teatrze Nowym.
Podobnie było z prozą Gombrowicza. Ukazywała się po polsku głównie nakładem paryskiego Instytutu Literackiego, w kraju można było dotrzeć do nich w bibliotekach, za specjalnym pozwoleniem i w wydzielonych pokojach. Pierwsze wydanie „Dziennika” w Polsce, ale z ingerencjami cenzury, ukazało się dopiero w 1987 roku. W latach 90. Gombrowicz trafił w końcu „pod strzechy”, czyli do lektur szkolnych. Gdy minister edukacji usunął go z kanonu lektur, protesty były powszechne.
Krytyka Gombrowicza najczęściej dotyczy jednak nie tyle trudności interpretacyjnych utworów co gombrowiczowskiego stosunku do polskości i polskich mitów narodowych. Michał Głowiński pisał o nim: „W stosunku do kultury, w której się wyrosło i w której się żyje, dostrzegł problem o zasięgu ogólnym. Można powiedzieć, że kwestię stosunku do +polskiej estetyki+ (taka formuła pojawia się w eseju o Sienkiewiczu) czy +polskiej formy+ zuniwersalizował, partykularność i swojskość uczynił elementem kondycji ludzkiej i ogromnie ważnym składnikiem sytuacji egzystencjalnej. Innymi słowy, nie kwestionując rodzimych odrębności, nie ignorując swojskości, stosunkowi do nich nadał wymiar powszechny. A to sprzeciwia się myśleniu ideologów z kręgów nacjonalistycznej prawicy, bo oni podkreślają jedyność i jednowartościowość tego, co ojczyste. Odniesienia ogólne nie tylko ich nie interesują, ale są im wrogie”.
Gombrowicz przedstawiany jest często jako artysta, który odcinał się od polityki. Miał jednak świetne jej wyczucie, o czym świadczy na przykład jego ocena sytuacji przed wojną. Był jednym z niewielu, którzy przewidzieli, co się wydarzy. W lipcu 1939 roku, w rozmowie z przyjaciółką, Zuzanną Ginczanką, powiedział, że jeżeli chce zostać w kraju, to powinna zaopatrzyć się w truciznę, bo będą się dziać rzeczy straszne. Sam w ostatniej chwili wsiadł na statek i wyjechał do Argentyny. Ginczanka zginęła. Gombrowicz z lubością uprawiał dialektykę – wśród prawicowców demonstrował swoją lewicowość i odwrotnie. Ale poglądy polityczne miał – Suchanow podkreśla, że uważał się za rewolucjonistę w dziedzinie sztuki i z tego powodu odcinał się od konserwatyzmu. Kiedyś powiedział, że ma serce po lewej stronie, bo jako artysta rewolucjonista nie może inaczej. Bardzo jednak bronił swojej niezależności jako artysty, który – jak uważał – powinien być ponad politycznymi podziałami. Obstawał przy tym, by sztuki nie mieszać z polityką.
W 1968 roku, tuż przed śmiercią, Gombrowicz, mieszkając we Francji, był świadkiem wielkich lewicowych demonstracji. W dodatku był to ruch młodych ludzi, pewnego rodzaju tryumf jego ukochanej młodości, niedojrzałości nad starością. Jak relacjonuje Suchanow, pisarz śledził postępy rewolucji w telewizorze i podobała mu się bezczelność demonstrujących, śmiałe kwestionowanie tradycji, ale uważał ich za ofiarę manipulacji. Sądził, że cały ten ruch jest w gruncie rzeczy kierowany i animowany przez starych, że ci młodzi ludzie dają się wykorzystywać, był równie sceptyczny wobec lewicowych sympatii francuskiej młodej inteligencji, jak Mrożek czy Gombrowicz, którzy poznali komunizm na własnej skórze.
Pod koniec życia liczący sobie 59 lat, schorowany pisarz, który od 20 lat kochał się tylko w mężczyznach, związał się z młodą romanistką, Ritą Labrosse. „Gombrowicz miał 59 lat, jak się poznaliśmy, ja 29. Był fascynującym człowiekiem i zawsze bardzo podobał się młodym ludziom. Umiał być bardzo zabawny, miał w sobie dziecko i poetę zarazem. A ja byłam zafascynowana literaturą, choć jak się poznaliśmy, w ogóle nie znałam jego twórczości. Witold różnił się od innych intelektualistów, zachowywał się jak książę incognito. To mnie zafascynowało” – wspominała Rita Gombrowicz w rozmowie z PAP.
W 1965 roku ukazał się „Kosmos”, a rok później – dramat „Operetka”. Wiadomo, że Gombrowicz marzył o nagrodzie Nobla, a nawet jej oczekiwał. W 1966 roku był na liście nominowanych, nagrodę otrzymali wtedy Samuel Agon i Nelly Sachs. Z przyszłą żoną Ritą o możliwości wygranej 70 tysięcy dolarów żartował: „Wynajmiemy rolls-royce’a i pojedziemy do Londynu, pokazać się moim wrogom. Posmarujemy sobie włosy brylantyną, bo tylko nasze głowy będzie widać”. Gombrowicz uważał, że drogę do Nobla zamknął mu „mały Nobel”, czyli nagroda wydawców Formentor, którą otrzymał w 1967 roku za „Kosmos”. Jak wyglądały naprawdę szanse Gombrowicza na Nobla przekonamy się za trzy lata – Akademia Szwedzka udostępnia materiały dopiero po 50 latach, o najważniejszej nominacji z roku 1969 dowiemy się dopiero w roku 2020. To wtedy Gombrowicz miał największe szanse, ale zmarł w lipcu, kilka miesięcy przed jesiennym ogłoszeniem laureata nagrody.
Gombrowicza zabiła astma, na którą chorował niemal całe życie. Polski powieściopisarz, dramaturg i eseista, umarł w nocy z 24 na 25 lipca 1969 roku we francuskim Vence. Rita Gombrowicz pisała o jego śmierci do Konstantego Jeleńskiego: „W ciągu dwóch ostatnich dni miał ataki astmy, był bardzo słaby. Na godzinę przed śmiercią dałam mu malin, które zjadł z przyjemnością. Poprosił mnie o kieliszek burgunda i powiedział, że jeden łyk go upił. Zasnął”.
Miłosz napisał o nim: „Wiek dwudziesty Gombrowicza potwierdza. Nic bardziej przygnębiającego, niż widok ludzi, którym wydaje się, że idą za zbiorowymi maniami z samych siebie, że nawiedzeni zostali przez ich własną, najwłaśniejszą rewolucję, podczas kiedy zupełna ich, małpia, zależność od propagandy i reklamy dałaby się obliczyć przy pomocy udoskonalonych komputerów. Zgęszczający ludzkość obóz koncentracyjny jest wzorcem i sprawdzianem naszej pięknej epoki. Tam też odbywa się w ostatecznej i granicznej postaci gra wzajemnej zależności pana i niewolnika, jaka ciągle powtarza się u Gombrowicza”. (PAP)
autor: Agata Szwedowicz
A Gombrowicz nadal wielkim pisarzem jest….
Uczy krytycznego myślenia, podważa patriotyczne klisze, odkrywczo opisał opresyjność społecznych relacji – to frazy najczęściej przewijające się w odpowiedziach na pytanie „Dlaczego Gombrowicz wielkim pisarzem był?”, na które odpowiadali m.in. Klementyna Suchanow, Tomasz Tyczyński, Lena Frankiewicz.
Tomasz Tyczyński, szef Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie uważa, że Gombrowicz jest nam wciąż potrzebny, może nawet bardziej niż kiedykolwiek, bo jest „jak kubeł zimnej wody na rozgorączkowane głowy. Wciąż uczy krytycznego myślenia, prawdziwego indywidualizmu, niezależności, niepoddawania się modom i chwilowym trendom, a także przeróżnym hochsztaplerom, którzy kradną nam język i życie. No i dlatego, że naprawdę wielkim pisarzem był i wciąż zachwyca, pozwala się czytać na nowo, zmusza do myślenia. A dla mnie jest przede wszystkim autorem +Dziennika+ – jak to ktoś kiedyś powiedział – najlepszej polskiej powieści XX wieku” – powiedział.
Podobnie widzi sens czytania Gombrowicza współcześnie Cezary Harasimowicz: „Gombrowicz przedstawia Polskę i wszystko co jest związane z duchem polskim na wspak. Jest nam bardzo potrzebne spojrzenie krytyczne na ducha polskiego, w olbrzymim cudzysłowie oczywiście”. Twórczość Gombrowicza jest, jego zdaniem, „w opozycji do niezdrowego patriotyzmu zakrawającego na nacjonalizm polski. Gombrowicz stworzył też pojęcie +synczyzny+, które odwraca tradycyjny porządek, pokazując punkt widzenia nie ojca, czyli tradycji, tylko syna, czyli przyszłości”. Harasimowicz grał w przedstawieniu Gombrowicza +Trans-Atlantyk+, reżyserowanym przez Eugeniusza Korino we Wrocławiu. „To był okres wybuchu +Solidarności+. Korin bardzo pięknie to porównywał – ruch +Solidarności+” jako bardzo Gombrowiczowską synczyznę. Oczywiście historia to zweryfikowała, ale bardzo mi się podobało, że synczyna jest czymś bardzo oryginalnym i stoi w opozycji do ojczyzny” – wspominał pisarz.
Klementyna Suchanow – pisarka, redaktorka, tłumaczka oraz autorka biografii „Gombrowicz. Ja, geniusz” – uważa, że „Witold Gombrowicz, tak jak artyści większego formatu, nie ma czasu utraty ważności, wszystko jedno, czy minęło sto, sto dwadzieścia czy sto pięćdziesiąt lat”. Jej zdaniem każde pokolenie będzie w nim coś odkrywało na nowo. „To widać zresztą w teatrze. Co jakieś dziesięć lat jest odmiana, inne sztuki Gombrowicza stają się modniejsze niż wcześniej, też interpretacje idą w inną stronę” – wyjaśniła. Jej zdaniem to cecha pisarzy ważnych, kanonicznych, wrastających poza swoją epokę i doraźne mody.
Suchanow podkreśla, że Gombrowicz okazał się także odporny na próby zawłaszczenia przez konkretne opcje polityczne. „Kiedy Prawo i Sprawiedliwość dochodziło do władzy, ja oraz inni gombrowiczolodzy zauważaliśmy próby przejęcia Gombrowicza przez prawicę. Ponieważ był ziemianinem, głównie na tym próbowano zbudować wizerunek Gombrowicza-konserwatysty. Ten projekt się jednak nie udał” – przypomniała. Zwróciła uwagę, że „również ze strony państwa jest do wykonania pewien krok, aby Gombrowicza przywrócić wysokiej kulturze bez politycznych łatek”. „Gombrowicz przed czymś takim zawsze bronił. Wobec tego polityczne skręcanie go w prawo lub lewo jest bez sensu” – podkreśliła biografka.
Annę Gadt, współautorka (wraz z Marcinem Olakiem) płyty „Gombrowicz” (2020 wyd. Hevhetia), podczas wybierania materiału z „Dzienników” uderzyło, co Gombrowicz pisał o Chopinie i Mickiewiczu. „Właściwie nie o nich samych czy ich sztuce, a o tym, jak służą odbiorcom. Piętnował zarówno artystów schlebiających gustom mas, jak i odbiorców, którym kontakt ze sztuką służy jedynie polepszeniu własnego samopoczucie. Był humanistą stawiającym na pierwszym planie człowieka wrażliwego, dumnego i myślącego. Zdawał się mówić – +Słuchacie, czytacie, ale nie rozumiecie+. Język Gombrowicza jest ostry; był prowokatorem, wyrażał się o świecie dosadnie, bywał radykalny w ocenach. Wszystko u niego było wybuchowe, nic mu się nie zdarzało, wszystko przydarzało. W każdej sytuacji odnajdywał niebanalność i tworzył zjawisko. Poruszyła mnie jego odwaga i siła języka, jakim się posługiwał. Pierwszy raz spotkałam się z taką frazą. Najbardziej jednak przemówiła do mnie jego niezgoda na kołtuństwo, hipokryzję, znajdowanie się w pozycji +na klęczkach+” – powiedziała.
Lena Frankiewicz, reżyserka, podkreśla, że Gombrowicz zapewne obruszyłby się i jednocześnie zachwycił stwierdzeniem, że „wielkim pisarzem był” bo cała jego wewnętrzna konstrukcja zdaje się opierać na sprzeczności i samopodważaniu. „Większość tego, co pisał jest zakorzeniona w analizie relacji jednostki wobec świata zewnętrznego, jednostki nieustannie stwarzającej się i rozpadającej wobec tej rzeczywistości. Gombrowicz rozważał, na ile twórca, człowiek, może być sobą, a na ile musi podporządkować się konwencjom, trendom, oczekiwaniom społecznym, rolom. Myślę, że każdy z nas w mniejszym lub większym stopniu na pewnym etapie życia i funkcjonowania uprawia taki rodzaj kontredansu między potrzebą szczerości, a nieustannym przymusem autokreacji… Czuję z Gombrowiczem jakieś zagmatwane powinowactwo. Jakbym miała jednym słowem określić ten charakterystyczny dla Gombrowicza gest, byłoby nim +samopodważanie+. Wydaje mi się to bliskie, ponieważ sama w dużym stopniu zbudowana jestem ze zwątpienia i nieustannej rewizji tego kim tak naprawdę jestem, gdzie zmierzam, czego tak naprawdę pragnę i tak dalej. Nieustanne stwarzanie się i rozpadanie tożsamości, maski, gęby są mi bliskie” – powiedziała reżyserka.
„Natomiast zastanawiałam się, jaki w dzisiejszych czasach byłby Gombrowicz. Wydaje mi się to ciekawe, ponieważ kiedyś role społeczne, wspomniane +gęby+, +pupy+ były nam narzucane, a teraz mam wrażenie, sami je sobie z upodobaniem przyprawiamy, stwarzając swój obraz w przestrzeni publicznej, mediach społecznościowych, informując wszystkich, co jemy, z kim śpimy, z kim się pokłóciliśmy. Żyjemy w dobie społecznego narcyzmu, przymusu stwarzania siebie – obecność w przestrzeni publicznej niejako uzasadnia nasze istnienie, czyli jest jednak dość okropne. Zastanawiam się, jakby wyglądał instagram Gombrowicza, gdyby go prowadził. Jego +instagramem+ są wielotomowe, wspaniałe +Dzienniki+, w których esej filozoficzny miesza się z anegdotą, absurdem. Ta anegdota i absurd wydają mi się jego strategią obronną wobec rzeczywistości. Ciekawa jest także próba boksowania się z ceremoniałem i konwencją, a jednocześnie perwersyjne tkwienie w tym. To jest paradoks, a wszędzie tam, gdzie jest paradoks, wewnętrzna sprzeczność, pokazuje się jakaś prawda o człowieku” – mówiła Frankiewicz.
Andrzej Franaszek, literaturoznawca, biograf Miłosza i Herberta uważa, że Gombrowicz może być „ratunkiem z upiornej, polskiej formy”. „Może choć trochę pomożemy naszej obolałej ojczyźnie, jeśli młodszych od nas będziemy namawiać, by przeczytali i przemyśleli Gombrowiczowski „Dziennik” – powiedział w rozmowie z PAP w 50. rocznicę śmierci autora „Ferdydurke”. Jego zdaniem, przynajmniej dwie książki – „Trans-Atlantyk” i „Dziennik” – powinny być w obowiązkowym kanonie lektur współczesnego Polaka i mogą być traktowane jako lekarstwo. „Jeśli Gombrowicz dziesiątki lat temu pisał o Polaku, który uwielbił samego siebie, swoją płytkość, wszystkie swe wady z pomocą nawet nie Mickiewicza, a dzięki płytkiej sienkiewiczowskiej +Trylogii+, o Polaku, który winien wyzwolić się z tej formy, podobnie zresztą jak z poczucia niższości wobec Zachodu, my widzimy, że ten proces nie powiódł się. A dokładniej: powiódł się jedynie częściowo i dziś jesteśmy społeczeństwem rozerwanym, żyjącym jakby nie tyle w różnych miejscach na mapie, co najdosłowniej w różnych czasach, epokach” – mówił Franaszek.
Zdaniem Jerzego Jarzębskiego, zmarłego kilka lat teatrologa, Gombrowicz, krytykując polskość, więcej robił dla Polski niż jego patriotyczni oponenci. „Przede wszystkim wytłumaczył Polakom, że klękanie przed ojczyzną jest rzeczą niebezpieczną, bo niszczy racjonalne myślenie, zakłóca racjonalną ocenę świata. W Polsce na długo przed Gombrowiczem była duża grupa, która upierała się, że Polacy zawsze byli najlepsi i najsprawiedliwsi i głoszą to nadal, lekceważąc fakty historyczne. Gombrowicz pokazał, że Polak może się czuć naprawdę spełniony, kiedy zyska dystans do ojczyzny i przez to stanie się w swoich sądach suwerenny i po prostu mądrzejszy” – powiedział.
„Po śmierci Witold Gombrowicz dołączył do grona tradycyjnie podnoszących samopoczucie Polaków postaci, jak Kopernik, Chopin czy Maria Skłodowska-Curie. Całe życie się z tego wyśmiewał. Teraz też pewnie chichocze” – podsumował Jarzębski. (PAP)
Gombrowicz- od rozbitka życiowego do giganta polskiej literatury
W latach 40. w Argentynie Witold Gombrowicz był na dnie – ledwie utrzymywał się przy życiu, nie znał języka, jego twórczość popadała w zapomnienie. Dekadę później był już na drodze do sławy, a pierwsi docenili go polscy pisarze emigracyjni.
„Nie widzę przed sobą nic… żadnej nadziei. Wszystko mi się wykańcza, nic nie chce się zacząć. Bilans? Po tylu latach, jednak wytężonych, jednak pracowitych, kim jestem? Urzędniczkiem zarżniętym siedmioma godzinami urzędolenia, zdławionym we własnych przedsięwzięciach pisarskich. Nie mogę nic pisać poza tym dziennikiem” – notował Gombrowicz w „Dzienniku 1953-1956”. Okres argentyński był dla Witolda Gombrowicza bardzo trudny. Przez pierwsze 10 lat pisarz niedojadał i niedosypiał. On, urodzony w szlacheckiej rodzinie, uznawany za utalentowanego pisarza, popadł w nędzę i zapomnienie. Zmuszony został wieść życie bardzo skromne. Choć sam nigdy nie zwątpił w swój talent, to w Argentynie nie poznano się na nim. Na jego szczęście inaczej było w Paryżu, gdzie w środowiskach polonijnych, znalazły się osoby, dla których pamięć o jego talencie była wciąż żywa.
Jedną z tych osób był Jerzy Giedroyc – prawnik, publicysta i działacz emigracyjny, przede wszystkim jednak założyciel jednego z najważniejszych polskich pism, słynnej paryskiej „Kultury”, na łamach której od 1951 r. zaczęto publikować Gombrowicza. Dwa lata później wydawca „Kultury”, mieszczący się w Paryżu Instytut Literacki, opublikował powieść „Trans-Atlantyk”.
„Muszę przyznać, że olbrzymią zasługą Giedroycia jest, iż jednym z jego pierwszych zabiegów, jakie w ogóle zrobił, było wejść jak najszybciej w kontakt z Gombrowiczem. Zachęcić go do pisania do +Kultury+. On go naprawdę zachęcił do pisania (…). To czy on go potem lubił, czy nie lubił, to jest inna sprawa. Ale on sprawił, że Gombrowicz pisał do +Kultury+” – opowiadał w filmie „Kultura” w reż. Agnieszki Holland i Andrzeja Wolskiego, Konstanty Aleksander Jeleński.
Giedroyc pamiętał, jakie wrażenie zrobiła w przedwojennej Polsce „Ferdydurke”. Nie chciał, by taki talent przepadł. „Od dawna odwykliśmy w naszej literaturze od zjawisk tak wstrząsających, od wyładowań tej miary, co powieść Witolda Gombrowicza +Ferdydurke+. Mamy tu do czynienia z niezwykłą manifestacją talentu pisarskiego, z nową i rewolucyjną formą i metodą powieści i w końcu z fundamentalnym odkryciem, z aneksją nowej dziedziny zjawisk duchowych, dziedziny bezpańskiej i niczyjej, na której dotychczas hulał tylko nieodpowiedzialny żart, kalambur i nonsens” – recenzował Bruno Schulz.
W pierwszym okresie Gombrowicz był przyjęty przez emigrację więcej niż niechętnie. Opublikowany jako pierwszy tom z serii „Biblioteka Kultury” „Trans-Atlantyk” uważano za bluźnierstwo i zniesławianie Polski. Ten stosunek zaczął się zmieniać w miarę rozwijania się popularności i sukcesów na terenie międzynarodowym. Gombrowicz pisywał do „Kultury” stale, choć nie był łatwym współpracownikiem. „Witoldowi trudno było sugerować jakieś tematy, jedyną udaną sugestią było namówienie go na kontynuowanie +Dziennika+, który osobiście uważam za największe osiągnięcie jego pisarstwa. Pewną formą sugestii było regularne wysyłanie mu prasy i książek polskich i francuskich, które, moim zdaniem, mogły go zainteresować czy zapładniać” – wspominał Giedroyc.
Być może najbliższy kontakt Gombrowicz miał z Konstantym Kotem Jeleńskim, który nie ustawał w promowaniu dzieł Gombrowicza poprzez swoje tłumaczenia, artykuły, działania podejmowane w środowiskach intelektualnych. Gombrowicz napisał: „Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką +dzięki Jeleńskiemu+”. Mieli wiele wspólnego: „Miałem wtedy piętnaście lat i jak to się często zdarza, od dziecka wydawało mi się, że istnieje jakiś klucz, którego jestem pozbawiony, a który pozwoliłby mi zrozumieć, co się wokół mnie naprawdę dzieje. +Ferdydurke+ była dla mnie tym kluczem: ja sam, moja rodzina, szkoła, cały kraj, wszystko to zlało się nagle w czytelny dla mnie obraz, jak złożone wreszcie części skomplikowanej łamigłówki. Nie wymagało to z mojej strony żadnej przenikliwości” – wspominał Jeleński.
Związany z „Kulturą” emigracyjny krytyk i publicysta, młodszy od Gombrowicza niemal 18 lat, dziwił się, jak bardzo o nim i o jego środowisku, była „Ferdydurke” i jak bardzo może identyfikować się z jej autorem. „W tej książce trzydziestoletni autor przemienia się w chłopca w moim wieku i opisuje mój dzień powszedni tu i teraz (tam i wówczas). Środowisko Gombrowicza było identyczne z moim. Ten sam rodzinny dwór neoklasycystyczny z XVIII wieku, ta sama służba i z rzadka widywani chłopi (dalekie, szare sylwetki, zlewające się w pejzaż), ci sami postępowi znajomi warszawscy moich lekkomyślnych i +nowoczesnych+ rodziców, ta sama szkoła, gdzie większość kolegów uległa wzrastającej właśnie fali faszyzującego nacjonalizmu, na który reagowałem wstrętem” – wspomniał Jeleński.
Wypowiedzi artystów związanych z kręgiem paryskiej „Kultury”, wiele mówią o zjawisku, jakim bez wątpienia stał się Gombrowicz. „Był snobem, prawdziwym snobem. A jako że ja miałem tytuł, a on był +niby-hrabią+, wyczuwałem, że naigrywał się ze mnie, tak jak w tym znakomitym opowiadaniu, w którym rozmawia z hrabią, pokazującym mu bez przerwy swoje rasowe łydki. Tymczasem coś takiego przyprawiało mnie o mdłości” – opowiadał w wywiadzie udzielonym Ricie Gombrowicz Józef Czapski, pisarz i malarz, jeden z założycieli Instytutu Literackiego. „Odkrywałem Gombrowicza powoli, czytając jego +Dziennik+ (…). I tutaj zobaczyłem człowieka całkowicie innego. Człowieka o głębokim wnętrzu, poczuciu cierpienia” – dodał później artysta.
Miłosza i Gombrowicza zbliżyła niechęć, jaką budzili w środowisku polskich emigrantów. W 1995 r. Miłosz wspominał: „Gombrowicz-raróg i Miłosz napiętnowany skazani byli na swoje towarzystwo i swój dialog, właśnie jak ten dialog z 1951 r., w którym okazało się, że tylko my dwaj możemy się porozumieć. Zbyt cenny więc to był sojusznik, żeby go antagonizować. On jeden dostrzegł we mnie człowieka odartego, nagiego, co, zwłaszcza po zgodnym potępieniu przez emigrację mego +Zniewolonego umysłu+ stanowiło nie lada pomoc. Wygląda na to, że we mnie widział już spełnienie się jego idei, +żeby wydobyć człowieka polskiego z wszystkich rzeczywistości wtórnych+”.
Autor „Ferdydurke” znalazł w przyszłym nobliście, kogoś w rodzaju pokrewnej duszy. Kiedy w 1980 r. Miłosz odbierze Literacką Nagrodę Nobla, napisze ze Sztokholmu do wdowy po Gombrowiczu, że to „Witold powinien znajdować się na jego miejscu”. „Największą cnotą Gombrowicza była dzielność. Częsta u spadkobierców Samosierry, kiedy chodzi o wystawianie się na kule wroga, jest niezwykle rzadka w sprawach ducha. Dzielność nie tylko umysłu, również charakteru, co zresztą najczęściej jest nierozłączne” – pisał Miłosz na łamach „Kultury” niedługo po śmierci Gombrowicza.
Miłosz, który szczególnie w ostatnich latach życia Gombrowicza, nawiązał z nim przyjacielską relację, doskonale wiedział z jak wielkiej rangi artystą ma do czynienia. „U pisarza słabość pochodzi przede wszystkim z potrzeby uznania, diabelska pokusa dosięga go w postaci ludzkich krytycznych czy pochwalnych głosów. Podczas pobytu w Argentynie Gombrowicz był najdoskonalej pozbawiony pisarskiej rangi, jeżeli publikowała coś o nim emigracyjna prasa, to po to, żeby wydziwiać i wyśmiewać. Gdyby nie +Kultura+, nie mogłyby się też ukazać po polsku jego książki. Jakiego przekonania o wartości tego co się robi trzeba w takiej sytuacji, żeby nie upaść, nie pójść na pisanie dla pieniędzy albo przynajmniej dla brawa?” – zauważył.
„Wiele rzeczy nas dzieli, niemniej jest mi Pan najbliższy we współczesnej polskiej literaturze” – pisał Witold Gombrowicz do Czesława Miłosza, a w innym liście nazwał poetę „swoim duchowym kuzynem”. A Miłosz w liście napisanym do Rity Gombrowicz tuż po śmierci autora „Kosmosu” stwierdził: „ta przyjaźń przyszła za późno i nie skorzystaliśmy dostatecznie z kontaktu z nadzwyczajnym człowiekiem. Jego głos nadawał powagę tej dziwnej działalności jaką jest pisanie po polsku”.
Warto w tym miejscu zaznaczyć, że relacja jaką Miłosz nawiązał z Gombrowiczem, budziła niepokój Zbigniewa Herberta. „Bardzo mnie niepokoi Twój kontakt duchowy z Gombrowiczem, chociaż takie rzeczy zdarzały się, vide dziwna przyjaźń Conrada z Gide’em. Strzeż się proszę, bo to deprawator acz artysta. Ja czytam jeszcze raz Plutarcha” – pisał w liście do Miłosza.
Ale największe wrażenie zrobił Gombrowicz na Sławomirze Mrożku, częściowo ze względu na podejmowanie w twórczości podobnych tematów. „Dzisiaj przyjechał Gombrowicz. Pan Gombrowicz, a po włosku Padrone. Każde zjawisko można interpretować rozmaicie. Ja zostanę przy +Pan+. Zrozumiałem, że go nie lubią. Albo odwrotnie. Nie lubią go, bo są przez niego ujarzmiani, czują siłę, przemoc. Nikt tego nie lubi. Zaledwie przyjechał, widział się z nami nie dłużej niż pół godziny. Przez niego nie śpię teraz w nocy” – notował w swoim „Dzienniku” Mrożek.
Dramatopisarz był pod dużym wrażeniem osobowości starszego od siebie artysty, był nim zafascynowany. „Z Gombrowiczem łączył mnie Gombrowicz. Było w nim znacznie więcej istnienia, niż we mnie. Czasami, nie mogąc sprostać przewadze jego istnienia, uciekałem od niego. Gombrowicz popełniał – notorycznie – przestępstwo, które ludzie wybaczają najtrudniej. Nie szanował, nie pieścił miłości własnej jego bliźnich. Chyba za to samo skazano na śmierć Sokratesa. Analogie są uderzające. Ta sama bezwzględna przyjaźń i życzliwość dla ludzi, tak właśnie bezwzględna, że ludzie nie mogli jej znieść” – pisał Mrożek na łamach „Kultury”.
W innym miejscu „Dziennika” Mrożek pisał: „Bez Gombrowicza byłbym ubogi. Ale z Gombrowiczem nie jestem sobą. Nacisk Gombrowicza jest silny i kłopotliwy, ale właśnie przez to zbawienny. Bo – jeśli chce się być – wymaga równie silnego odporu. Jest to więc nacisk stwarzający” w innym: „Gombrowicz osobiście pokonywał mnie i miażdżył. Bo nie będąc z jego pola, stałem na nim jedną nogą, wahająco. On stał obiema na swoim”. Wzmianek na temat Gombrowicza znajdziemy w tomach zapisków Mrożka kilkaset. Gombrowicz o Mrożku nie pisał prawie wcale. W intymnym kalendarium „Kronos” zdarzało mu się odnotować: „Wizyty: Mrożek (zwierzenia) – 2 razy”. W liście do Giedroycia pomyłkowo nazwał go nawet „Stanisławem”.
Jedynym ze środowiska „Kultury”, który zachował wobec Gombrowicza dystans, był Gustaw Herling-Grudziński, jeden ze współzałożycieli Instytutu Literackiego. Autor „Innego świata” znał się z Gombrowiczem jeszcze z czasów przedwojennych. Po wojnie jednak pisarze nie odnowili znajomości, co w kontekście funkcjonowania w jednym, niewielkim środowisku wydaje się zaskakujące. „Czasem przychodzi mi do głowy myśl, że ja zostałem po prostu przez niego straszliwie oparzony i że to mi zostało na całe życie. Było to wczesnym latem 1939 roku, Warszawa była już właściwie wyludniona. (…) Była piękna letnia noc, nie upalna, usiedliśmy na ławce w Alejach Ujazdowskich. I wtedy on nie pytany zaczął opowiadać, jak jego zdaniem potoczy się zbliżająca się wojna, było już zupełnie jasne, że nie unikniemy wojny. To, co mówił, brzmiało naprawdę tak, jakby to była Sybilla Kumańska” – podaje Marian Bielecki w książce „Dlaczego Gustaw Herling-Grudziński bał się spotkać z Witoldem Gombrowiczem?”.
Pisarz przyznaje później, jak destrukcyjnie podziałały na niego prorocze, ale i przerażające słowa starszego kolegi. „Na mnie to zrobiło w strząsające wrażenie. Byłem w tedy dwudziestoletnim chłopcem, który wprawdzie miał swoją inteligencję i sceptycyzm, ale jednak był bardzo młodym człowiekiem, który wierzył, że Polska tak łatwo się nie podda. A Gombrowicz przedstawił mi obraz Polski pokonanej i to pokonanej równocześnie przez dwóch wrogów, to znaczy przez Niemców i przez Związek Sowiecki, i zakończył to rzeczywiście wieszczą refleksją, że jedyny sposób, żeby się uratować od nowych czasów, które idą, żeby w nich ocaleć, to jechać do Ameryki Południowej i paść byki. […] Jakby się coś zawaliło. Mnie się zdaje, że od tego czasu, po tym oparzeniu, ja po prostu balem się spotkać z Gombrowiczem” – wspominał Grudziński.
Kilka lat po śmierci autora „Ferdydurke”, Grudziński przejął po Gombrowiczu dziennikową rubrykę w „Kulturze”, gdzie od czerwca 1971 r. ukazywał się jego „Dziennik pisany nocą”. Kilkakrotnie podkreśli przy tym, że nie należy do bezkrytycznych apologetów twórczości dawnego kolegi. „Gombrowicz jako pisarz, i to pisarz bez skazy (z wyjątkiem +patriotycznego+ oskarżenia o dezercję w roku 1939), swoją sztuką pisarską, czerpiącą soki żywotne z szyderstwa i groteski, wskazał nieszczęsnym eks-kapłanom drogę wyjścia z kapłańskiego blamażu. Prawodawcy socrealizmu, wyśmiewani jawnie czy po cichu przez czytelników, rzucili się do małpowania +trefnego+ pisarza z Buenos Aires” – pisał.
Oryginalność Gombrowicza najbardziej jednak docenił Jeleński. „Gombrowicz zdawał sobie sprawę z tego, ile ma wspólnego z duchem czasu, do jakiego stopnia jest tu prekursorem. Był egzystencjalistą przed Sartrem, strukturalistą przed Levi-Straussem, jednym i drugim mimo woli, jak molierowski Monsieur Jourdain, który nie wiedział, że mówi prozą. Ale jest to prekursor, którego dzieło i myśl w żadnej z tych wizji świata nie zastyga, który zawsze im się wymyka, otwierając nowe drogi” – podsumował Jeleński. (PAP)
Autor: Mateusz Wyderka
Szef Muzeum Gombrowicza: nie ma tu typowego zadęcia, ludzie wychodzą z głową pełną wiedzy o pisarzu (wywiad)
Zabiegamy, aby muzeum stało się instytucją samodzielną, współprowadzoną przez Samorząd Mazowsza i MKiDN. Mamy potencjał, by robić więcej dla polskiej literatury – powiedział w rozmowie z PAP Tomasz Tyczyński, szef Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, oddziału Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie.
PAP: Na początek zapytam przewrotnie: czy Muzeum Witolda Gombrowicza (MWG) we Wsoli podobałoby się pisarzowi? Przecież on sam nie lubił muzeów. Napisał w „Dzienniku”, że są one „czymś arcymartwym, przyprawiającym o ból głowy”.
Tomasz Tyczyński: Tę opinię Gombrowicza o muzeach wzięliśmy sobie i do głowy, i do serca, gdy wymyślaliśmy naszą placówkę od podstaw. Cały czas bronimy się natomiast przed takim myśleniem: „co pisarz by na to powiedział”, albo „co by mu się podobało, a co nie”. Dlatego raz na jakiś czas, na wszelki wypadek, gramy mu tu na przykład tango, którego szczerze nie znosił. Poetyczności nie znosimy podobnie jak Gombrowicz, autor „Przeciw poetom”, ale dobrych poetów zapraszamy, choć rzadziej niż prozaików.
PAP: Może dlatego nie lubił tanga, że „do tanga trzeba dwojga”, a jak wiemy, Gombrowicz był nieokiełznanym indywidualistą… I tę akceptację dla jego niezależności i indywidualizmu widać na każdym kroku podczas zwiedzania stałej wystawy „JA, Gombrowicz”.
T.T.: Zrobiliśmy to muzeum trochę inaczej niż zwykle w przypadku takich instytucji, chcieliśmy, żeby było żywe. Ale ta część związana z naszą podstawową misją, czyli z pamięcią: eksponaty, przybliżanie sylwetki i twórczości pisarza, te wszystkie rzeczy realizujemy poprzez bardzo interesującą ekspozycję. Nie jest przeładowana elektroniką, multimediami – trochę dlatego, że była robiona 15 lat temu, a trochę celowo. I to się sprawdza. Ciągle mamy głosy, że to jest bardzo interesujące, że brak nowocześniejszych i modnych obecnie form przekazu wymusza kontakt ze słowem czytanym tradycyjnie, i to jest uważane za zaletę tej ekspozycji.
PAP: Dużym atutem muzeum we Wsoli jest też brak typowego zadęcia charakteryzującego tego typu miejsca. Niektórzy zwiedzający twierdzą, że właśnie to sprawia, iż opuszczają dworek we Wsoli z głową pełną wiedzy o pisarzu, a nie… z bólem głowy.
T.T.: Mamy nadzieję, że tak jest. Nasza ekspozycja namawia do lektury. Wystawę można obejrzeć w kwadrans, zobaczyć zdjęcia, dokumenty, przedmioty osobiste Gombrowicza. Można też spędzić na niej kilka godzin. Ludzie się zatrzymują, czytają. Cytaty dają do myślenia, a my staramy się, żeby gościła tu nie tylko powaga, żeby było miejsce dla przekory i ironii. Gombrowicz pisał, że literatura lekka rozwiązuje problemy życiowe, a poważna je stawia. My wolimy stawiać ważne pytania, ale fakt – bez zadęcia.
PAP: Takim miejscem, w którym ma być zarówno poważnie, jak i zabawnie, jest Czystelnia. Znalazły się tam niekonwencjonalne eksponaty.
T.T.: Czystelnia to połączenie łazienki z czytelnią. Wzbudza zainteresowanie i uśmiech zwiedzających, ale też czasem prowokuje ludzi o bardziej „akademickich” upodobaniach. Obok książek Gombrowicza, które można zdjąć z półki i czytać, stoi tutaj wanna z mieszkania Gombrowiczów w Vence we Francji. Miała trafić na złom, a przyjechała do nas. Wanna ma – jeśli można tak powiedzieć – „certyfikat” Rity Gombrowicz. Ona ją rozpoznała, potwierdziła, że się w niej kąpała. Nie jest do końca pewna, czy zażywał w niej kąpieli Gombrowicz; pół żartem, pół serio opowiadała nam kiedyś, że nigdy nie widziała kąpiącego się Witolda. Co więcej, każdego ranka wychodził ze swojej sypialni już kompletnie ubrany i jak zwykle elegancki. Jego relacje z własnym ciałem pełne były kompleksów.
PAP: W Czystelni jest też drugi niekonwencjonalny eksponat…
T.T.: Tak, to emaliowany nocnik z wymalowanymi przez Janusza Eichlera motywami z twórczości autora „Ferdydurke”. Jego historia wiąże się z czasami argentyńskimi, kiedy Gombrowicz przyjaźnił się z Alejandro Russovichem. Gdy Russovichowi urodził się syn, poprosił Gombrowicza, żeby został ojcem chrzestnym dziecka. I wówczas pisarz podarował chrześniakowi taki niekonwencjonalny prezent. Te eksponaty można traktować jak żart, ale znaczą też serio: przypominają o Gombrowiczowskiej ironii.
PAP: Tradycyjną działalność wystawienniczą staracie się przełamywać także przez różne inne przedsięwzięcia, takie jak: koncerty, spektakle, spotkania i dyskusje.
T.T.: Górnolotnie wpisujemy w różne urzędowe sprawozdania, że pracujemy nad tym, by „rozwijać kompetencje do uczestnictwa i odbioru kultury”, co w przełożeniu na praktyczną działalność oznacza tyle, że mamy bardzo różnorodną ofertę, także dla nieczytających, której wspólnym mianownikiem jest zmaganie się z formą. Na przykład koncerty. Przy wyborze artystów liczą się dla nas dwie rzeczy. Po pierwsze – interesująca forma, albo muzyczna, albo tekstowa, po drugie – młodość niezależna od metryki, twórcza świeżość, której wielbicielem do końca życia był Gombrowicz. Wybierając monodramy, szukamy tego, co aktualne, ale i po gombrowiczowsku prowokacyjne. A w Roku Gombrowicza ogłosiliśmy konkurs na monodram Gombrowiczowski, rozstrzygniemy go jesienią. Nawet spotkania literackie, które są najbardziej konwencjonalnym dla muzeum literackiego sposobem działania, też są różne. Tu także poszukujemy twórczej młodości. I stąd m.in. Nagroda Literacka im. Witolda Gombrowicza dla debiutantów, chociaż nawet ten debiut jest niekonwencjonalny, bo rozumiany jako pierwsza albo druga książka autora. Według pomysłu nieodżałowanego Jerzego Jarzębskiego (zmarłego niedawno, wieloletniego przewodniczącego kapituły Nagrody – PAP).
PAP: Podobno w pałacyku we Wsoli, w którym obecnie mieści się muzeum, Gombrowicz napisał fragmenty „Ferdydurke”?
T.T.: Oczywiście byłoby fajnie, gdyby były dowody na to, że tutaj powstawało „Ferdydurke”. Są takie hipotezy, prawdopodobne, bo przecież po debiucie na jakimś spotkaniu salonowym został obśmiany przez miejscowe ziemiaństwo. Juliusz Kaden-Bandrowski napisał bardzo krytyczną recenzję „Pamiętnika z okresu dojrzewania”, pewnie go uważnie nie przeczytał, a na pewno nie przemyślał. I Gombrowicz już na samym starcie w towarzystwie był uznany za tego, co to z poronionym debiutem się wyrwał. Można więc snuć przypuszczenia, że „Ferdydurke” i zawarty tam opis kręgu ziemiańskiego jest zemstą za upokarzający epizod. No ale oczywiście nie tylko i nie przede wszystkim tym.
PAP: Honorową patronką Nagrody Literackiej im. Witolda Gombrowicza jest wdowa po pisarzu, która na stałe mieszka we Francji. Rita Gombrowicz jest z wami od początku istnienia muzeum. Jaka była jej rola w tworzeniu placówki?
T.T.: Jej „błogosławieństwo” było ważnym argumentem za powstaniem MWG. Rita Gombrowicz pojawiła się u nas pierwszy raz na otwarciu muzeum. Dość szybko zawiązała się między nami więź, która istnieje do dzisiaj. Zawdzięczamy pani Gombrowicz wiele eksponatów, ale także wsparcie niematerialne. Rita była bardzo pomocna w staraniach o zorganizowanie stałej poświęconej Gombrowiczowi ekspozycji w Vence pod Niceą. Wspólnie udało się nam to, o co ona sama zabiegała od lat 80. XX w. W Vence, w willi Alexandrine, Rita Gombrowicz spędziła ze swoim mężem ostatnie lata jego życia. W 2017 r. dzięki staraniom i pieniądzom Ministerstwa Kultury otworzyliśmy tam Espace Museal Gombrowicz z poświęconą pisarzowi wystawą. Urzędnicy działali wtedy niekonwencjonalnie, ale bardzo skutecznie, i ministerstwo ubiło dobry interes z merem Vence. Francuzi zrobili remont wilii, która była w złym stanie, a strona polska – prace konserwatorskie i urządziła tam ekspozycję. Dwa lata temu udało nam się ją poszerzyć o kolejne pokoje mieszkania Gombrowiczów.
PAP: Jakie ta placówka ma znaczenie dla promocji Polski i Gombrowicza w Europie i świecie?
T.T.: Vence to miejsce znaczące dla biografii Gombrowicza, ale także dla europejskiej kultury. Bywało i tworzyło tam wielu znanych artystów: malarze Henri Matisse, Marc Chagall czy pisarz D.H. Lawrence. Mamy więc dużą konkurencję, a jednak udało nam się zainteresować Gombrowiczem i poświęconą mu wystawą zarówno kulturalnych vencjan, jak i turystów. Espace Museal Gombrowicz to miejsce, do którego przyjeżdżają Polacy, ale mamy też wielu gości zagranicznych. Oczywiście można by robić więcej i lepiej, wiemy jak, ale pracuje tam zaledwie jedna osoba, więc prowadzenie działalności nie jest proste. Wierzę, że tę działalność uda się rozszerzyć. Cieszymy się, że nasze projekty realizowane w Vence wspiera również samorząd Mazowsza.
PAP: Muzeum we Wsoli istnieje od 15 lat jako oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie. Czy nie pora, by placówka się usamodzielniła? Takie zapowiedzi słyszymy już od kilku lat.
T.T.: Właściwie niemal od początku zabiegamy o to, żeby Muzeum Witolda Gombrowicza stało się instytucją samodzielną. Mówię „zabiegamy”, bo nasze starania popiera również dyrektor Muzeum Literatury Jarosław Klejnocki, a także marszałek Mazowsza współprowadzący Muzeum Literatury. Pierwsze formalne podejście do usamodzielnienia robiliśmy na przełomie 2018 i 2019 roku. Niestety, wtedy nie było na to żadnych szans. Ówczesny minister kultury nie chciał nawet o tym rozmawiać. Po wyborach w 2023 r., kiedy Ministerstwem Kultury i Dziedzictwa Narodowego krótko kierował Bartłomiej Sienkiewicz, dostaliśmy zielone światło – minister wyraził zgodę zarówno na podział Muzeum Literatury, jak i na współprowadzenie wsolskiego muzeum przez resort kultury wspólnie z zarządem woj. mazowieckiego. Jednak obecna ministra kultury Hanna Wróblewska tę decyzję zmodyfikowała. Mamy nadal zgodę na podział, ale ministerstwo wycofało się z deklaracji o współprowadzeniu samodzielnego MWG. Marszałek Mazowsza zaproponował jednak rozmowy, będzie przekonywał panią ministrę do zmiany stanowiska.
PAP: Dlaczego to takie ważne dla muzeum?
T.T.: To jest niezwykle istotne nie tyle nawet z powodów finansowych czy organizacyjnych, ile z – że tak powiem – powodów symbolicznych. Witold Gombrowicz jest jednym z trzech, może czterech najbardziej znanych i najczęściej tłumaczonych pisarzy polskich na świecie, wydaje się więc, że jedyne na świecie muzeum mu poświęcone nie powinno zostać pozbawione pieczy państwa polskiego. I np. naszym francuskim partnerom będzie niezwykle trudno wyjaśnić, dlaczego nagle to nasze wspólne przedsięwzięcie w Vence i tak ważna postać dla kultury europejskiej i światowej straci patronat ministra kultury. Powtarzam, tu nie chodzi o pieniądze, ale o coś znacznie ważniejszego. Dlatego z wielką nadzieją czekamy na wynik dialogu między marszałkiem Mazowsza a ministrem kultury.
PAP: Muzeum cały czas się rozwija, co widać przy wjeździe na jego teren. Trwa budowa, co oznacza, że placówka będzie podejmować w przyszłości nowe przedsięwzięcia i projekty. Jakie?
T.T.: To efekt dotacji samorządu Mazowsza, dostaliśmy blisko 12 mln zł i do maja 2025 r. powstaną dwa nowe budynki, które pozwolą nam znacznie rozszerzyć działalność, zintensyfikować to, co już robimy, oraz zaproponować nowe formy aktywności artystycznej i intelektualnej. Myślimy na przykład o tym, by trochę na przekór modnym ostatnio szkołom pisania otworzyć szkołę czytania i pokazywać, jak głęboko i różnie można interpretować teksty literackie, ile się w nich kryje, a także jak łatwo można dać się oszukać tekstom „codziennym”, internetowym newsom czy marketingowej nowomowie. Tych pomysłów na poszerzenie działalności mamy wiele. Dlatego potrzebne jest nam i usamodzielnienie, i większa przestrzeń, i więcej osób do pracy, realizujących nowe projekty.
PAP: A gdyby na koniec miał pan w dwóch zdaniach powiedzieć, dlaczego Gombrowicz wielkim pisarzem był – i jest…
T.T.: Bo jest nam wciąż potrzebny, może bardziej niż kiedykolwiek, jak kubeł zimnej wody na rozgorączkowane głowy. Wciąż uczy krytycznego myślenia, prawdziwego indywidualizmu, niezależności, niepoddawania się modom i chwilowym trendom, a także przeróżnym hochsztaplerom, którzy kradną nam język i życie. No i dlatego, że naprawdę wielkim pisarzem był i wciąż zachwyca, pozwala się czytać na nowo, zmusza do myślenia. A dla mnie jest przede wszystkim autorem „Dziennika” – jak to ktoś kiedyś powiedział – najlepszej polskiej powieści XX wieku.
Rozmawiała: Ilona Pecka
Mazowieckie/ „Urodziny Gombrowicza” w muzeum we Wsoli
„Urodziny Gombrowicza” organizuje w niedzielę Muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli (Mazowieckie). 120 lat temu pisarz urodził się w Małoszycach niedaleko Ostrowca Świętokrzyskiego. Podczas wieczornego koncertu w podradomskiej Wsoli wystąpią m.in. Daria ze Śląska i Lech Janerka.
O godz. 16.30 muzeum po raz pierwszy zaprezentuje film o młodych latach Witolda Gombrowicza „Itek. Dzieciństwem podszyty”.
Autorzy dokumentu (scenariusz i reżyseria Robert Utkowski, współpraca Anna Spólna) zajrzeli do miejsc, w których przyszły pisarz wychowywał się – Małoszyc, Bodzechowa, Potoczka – i spróbowali pokazać, w jaki sposób wywarły one wpływ na jego twórczość.
„Mamy też ciekawostkę. Robertowi Utkowskiemu udało się ustalić, gdzie stał dwór, w którym przyszły pisarz się urodził – wcale nie tam, gdzie wszyscy myślą” – powiedział PAP szef Muzeum Witolda Gombrowicza Tomasz Tyczyński.
Po filmie aktor Krzysztof Gosztyła przeczyta fragmenty „Testamentu. Rozmów z Dominique de Roux” Witolda Gombrowicza. Kolejne godziny „Urodzin Gombrowicza” upłyną pod znakiem plenerowych koncertów – wystąpią Daria ze Śląska i Lech Janerka. Wybór artystów nie jest przypadkowy. „Przy wyborze artystów liczą się dla nas dwie rzeczy. Po pierwsze – interesująca forma, albo muzyczna, albo tekstowa, po drugie – młodość niezależna od metryki, twórcza świeżość, której wielbicielem do końca życia był Gombrowicz” – podkreślił Tyczyński.
Witold Gombrowicz – powieściopisarz, dramaturg i eseista, autor m.in. „Ferdydurke”, „Iwony, księżniczki Burgunda”, „Trans-Atlantyku” oraz dramatów „Ślub” i „Operetka”, urodził się 4 sierpnia 1904 r. w Małoszycach. Pochodził z zamożnej rodziny ziemiańskiej. Ukończył prawo na Uniwersytecie Warszawskim i zaczął pracę w sądownictwie, ale po debiucie tomem groteskowych opowiadań pt. „Pamiętnik z okresu dojrzewania” (1933) poświęcił się wyłącznie literaturze.
W młodości bywał częstym gościem we Wsoli, gdzie mieszkał wraz z rodziną brat Witolda – Jerzy Gombrowicz. Pisarz przyjeżdżał do Wsoli wielokrotnie, ostatni raz w 1939 roku. W sierpniu 1939 roku Gombrowicz wybrał się w podróż do Argentyny, gdzie zastał go wybuch II wojny światowej. Przebywał tam do 1963 roku. W tym samym roku na zaproszenie Fundacji Forda Gombrowicz wyjechał na roczny pobyt do Berlina. Później przeniósł się do Francji i osiadł na stałe w Vence koło Nicei. Zmarł w nocy z 24 na 25 lipca 1969 r. Miał 65 lat. (PAP)