Ta ciasnota… tu ściana, tam cudze okno – mówiła bohaterka „Za ścianą” Krzysztofa Zanussiego. W kinie z czasów PRL problem braku mieszkań, długiego oczekiwania na przydział i słabej jakości wykonania – zagadnienia dla władz trudne, a dla społeczeństwa poważne i mało zabawne – były zwykle poruszane w komediach.
„Żeby życie nie było zbyt piękne, Pan Bóg wymyślił urząd kwaterunkowy. Na dowód zaś, że piekło istnieje – w kwaterunku poczekalnię, okienka, urzędników, akta, komisje, woźnych. Brak kilkuset tysięcy izb mieszkaniowych w Warszawie niezupełnie rekompensuje jedenaście dzielnicowych urzędów kwaterunkowych, plus biuro spraw lokalnych, plus miejska, plus wojewódzka komisja lokalowa” – pisał w „Bedekerze warszawskim” (1966) pisarz, dziennikarz i publicysta Olgierd Budrewicz. Problemu stałego niedoboru mieszkań w miastach nie udało się rozwiązać w II RP. II wojna światowa tylko pogłębiła go. Dotyczył całego kraju, jednak z całą ostrością wystąpił przede wszystkim w zrujnowanej Warszawie.
W 1948 r. Leonard Buczkowski w „Zakazanych piosenkach” jako pierwszy polski filmowiec poruszył problem braku mieszkań w stolicy. Witek (Jerzy Duszyński) i Krysia (Danuta Szaflarska) są młodym małżeństwem, które poszukuje pokoju do wynajęcia.
„- W takich ruinach takie mieszkanie! (…) Zupełnie nie jak w suterenie. I cały dzień słońce! – zachwalała właścicielka mieszkania w zrujnowanej kamienicy, Malikowa (Jadwiga Chojnacka). – Kuchnia? – Tak, tam śpię z moją siostrzenicą Basią. Ale jak trzeba coś upitrasić, proszę bardzo. Pan radca przed wojną mieszkał sam w ośmiu pokojach. A teraz mieszka tutaj i bardzo sobie chwali” – mówiła”.
26 października 1945 r. wydany został „Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy”, powszechnie znany jako „dekret Bieruta”. Odtąd na własność gminy miasta stołecznego Warszawa przechodziły wszelkie grunty w granicach miasta z września 1938 r. Kilka tygodni później wprowadzono przymusową gospodarkę lokalami mieszkalnymi – nacjonalizację mieszkań. O ich przydziale decydowały władze kwaterunkowe – prezydium miejskiej lub gminnej rady narodowej.
Dekret obowiązywał początkowo w największych polskich miastach: Warszawie, Łodzi, Gdańsku, Lublinie, Krakowie, Katowicach i Poznaniu. Później rozciągnięto go na cały kraj. W stolicy znacjonalizowano 95 proc. nieruchomości – ok. 40 tys. budynków. Ich mieszkańcy mieli obowiązek ponownego meldowania się. Dotyczyło to również wywłaszczonych właścicieli.
W powojennych księgach meldunkowych pojawiły się rubryki: „Miejsce pracy” i „Nr dowodu i przez kogo wydany”, „Pokwitowanie biura meldunkowego, data i podpis”, „Data przybycia na zamieszkanie” i „Data przybycia na pobyt czasowy”.
„W PRL księgi meldunkowe stały się istotnym narzędziem kontrolowania społeczeństwa przez władzę. Były sprawdzane nie tylko przez urzędników kwaterunku, ale również przez dzielnicowych milicji oraz funkcjonariuszy UB/SB. Zawarte w nich dane pozwalały organom bezpieczeństwa na ustalenie miejsca pobytu poszukiwanych za pospolite przestępstwa kryminalne, ale także osób związanych z antykomunistyczną opozycją” – powiedziała PAP Magdalena Masłowska, kierowniczka działu udostępniania Archiwum Państwowego w Warszawie Magdalena Masłowska.
Według danych GUS w 1950 r. liczba mieszkańców wynosiła 24 mln osób. Na 1000 osób przypadało 570 izb. Według historyków rosła ilość ludności miast i w latach 60. przekroczyła ona ilość osób mieszkających poza dużymi aglomeracjami. Od 1957 r. tysiące Polaków zakładało książeczki mieszkaniowe i gromadziło wkład niezbędny do posiadania własnego M.
W okresie PRL funkcjonowały tak zwane normatywy mieszkaniowe: wydana za rządów Gomułki (1959) oraz „gierkowska” normatywa z 1974. Pierwszy z wymienionych dokumentów zakładał, że do życia pojedynczemu obywatelowi PRL wystarczy jednej osobie wystarczy do życia 11 mkw powierzchni użytkowej mieszkania. Oznaczało to, że w Polsce budowano nie tylko zbyt mało w stosunku do potrzeb i to najmniejsze mieszkania w całej Europie. W latach 60. i 70. w nowobudowanych mieszkaniach o niskim metrażu częstym rozwiązaniem była tzw. ślepa kuchnia – pomieszczenie kuchenne bez okna – pozbawione bezpośredniego dostępu do naturalnego światła. Minimalną powierzchnię kuchni bez miejsca do spożywania posiłków określono na 7,5 mkw.
W komedii „Człowiek z M-3” (1969) Leona Jeannota lekarz Tomasz Piechocki (Bogumił Kobiela) słyszy od urzędnika spółdzielni mieszkaniowej, że w nowym bloku kawalerek brak. „Trzeba czekać trzy-cztery lata, a M-3 przysługuje co najmniej trzyosobowej rodzinie. Ma pan doktor miesiąc czasu, żeby wstąpić w związek małżeński” – radzi.
Socjologowie podkreślają, że ukryci w blokach mieszkalnych, w małych i identycznych mieszkaniach ludzie stawali się anonimowi – społeczeństwo się atomizowało. Mimo pozornej bliskości mieszkający obok siebie ludzie nie byli w stanie nawiązać trwałych więzi.
Zagadnienia mieszkaniowe w PRL poruszali nie tylko twórcy komedii, lecz także reżyserzy nurtu zwanego kinem moralnego niepokoju. Pokazał to Krzysztof Zanussi w telewizyjnym filmie „Za ścianą” (1971). „Ta ciasnota… tu ściana, tam okna… cudze okna w okna, straszna ciasnota” – mówiła Anna (Maja Komorowska). „No, ciasno, ciasno… wszyscy tak mieszkamy” – potwierdzał docent Jan (Zbigniew Zapasiewicz).
„Każdy z nas ma schronienie w betonie, oprócz tego po jednym balkonie, na nim skrzynkę, gdzie sadzi begonie, odbywamy śmierci i porody, oglądamy prognozę pogody, aby żyć, mamy ważne powody” – pisał Stanisław Barańczak w wierszu „Każdy z nas ma schronienie”.
U progu siódmej dekady XX w. społeczeństwo PRL liczyło ok. 32 mln ludzi. Według danych z GUS w 1970 r. 494 tys. członków spółdzielni mieszkaniowych oczekiwało na przydział. Trzy lata później rzesza oczekujących liczyła 687 tys. osób. Wymagano, by wkład w książeczce mieszkaniowej wynosił do 10 proc. kosztów budowy. W zależności od miasta na własne M oczekiwano od trzech do ponad dziesięciu lat (Warszawa). Krócej oczekiwali tzw. uprzywilejowani: działacze PZPR, funkcjonariusze MO i SB, żołnierze WP oraz ci, którzy mieli tzw. znajomości.
Uprzywilejowaną pozycję miały także przedsiębiorstwa budowlane, które brały udział w budowie osiedla. „Pracowałem przy robotach betoniarskich, dojeżdżałem półtorej godziny autobusem spod Radomia. Firma budowlana KBM Południe chciała mieć swojego pracownika wśród pierwszych mieszkańców. Padło na mnie” – wspominał na łamach „Gazety Wyborczej” lokator pierwszego oddanego do użytku mieszkania na osiedlu Ursynów. 5 stycznia 1977 r. odebrał klucze do własnego M-5 w bloku przy ul. Puszczyka 5.
Władze próbowały kolejny już raz uregulować problemy mieszkaniowe. Według danych GUS z 1974 r. ok. 60 proc. małżeństw mieszkało w kwaterach sublokatorskich lub u rodziny. Własne M posiadało tylko od czterech do dziesięciu procent ankietowanych Polaków. W latach 70. wprowadzono nowe prawo własnościowe – i jednocześnie – mieszkania własnościowe wykupione ze spółdzielni, które trafiły na rodzący się wtórny rynek.
W dekadzie Edwarda Gierka budownictwo zostało zdominowane przez technologie wielkopłytowe. Szacuje się, że ok. 70 proc. budynków mieszkalnych w miastach, ale także i bloków PGR-owskich budowano z wielkiej płyty. Pod koniec lat 60. w Polsce działało 27 wytwórni prefabrykatów, czyli owej „wielkiej płyty”, które dostarczały materiały dla ponad 22 tys. mieszkań rocznie. Osiem lat później pracowało już 144 „fabryk domów”. W serialu „Alternatywy 4” docent Furman (Wojciech Pokora), oprowadzając kolegę po budowie oczekiwanego bloku, mówi z entuzjazmem: „Ta płyta to… wielka płyta!”.
Historycy PRL podkreślają, że technologie wielkopłytowe m.in. system W-70/WK-70, tzw. wielka płyta winogradzka w Poznaniu, system „szczeciński” nie do końca spełniły pokładane w nich nadzieję. Budowano szybko, jednak jakość mieszkań pozostawała wiele do życzenia. I nadal budowano zbyt mało, by zapewnić lokum dla wyżu demograficznego.
Przez niespasowaną stolarkę okienną i szczeliny pomiędzy płytami elewacyjnymi do wnętrza mieszkań przedostawało się zimne powietrze. Podczas pamiętnej zimy stulecia (1979) mieszkańcy nowych bloków na Ursynowie i innych osiedlach dogrzewali je elektrycznymi grzejnikami tzw. farelkami. Na wewnętrznych powierzchniach ścian szczytowych pojawił się szron.
Reżyser Krzysztof Wojciechowski wspominał, że gdy w kinach wyświetlano jego „Róg Brzeskiej i Capri” (1980) pamiętająca niedawną „zimę stulecia” widownia reagowała salwami śmiechu, gdy z ust jednego z aktorów-naturszczyków padło zdanie „Panowie majstrowie budowlani. Wy nie róbcie tych okienek tak dokładnie, bo wy za dokładnie te okienka robicie!”. „Dajcie i nam coś zarobić!” – prosił budowlańców akwizytor „szwedzkiej taśmy do uszczelniania okien”. Ówczesnego widza rozśmieszała do łez już sugestia, że mogą oni wykonać coś w sposób dokładny.
W komedii Józefa Gębskiego „Filip z konopi” (1981/premiera 1983) właściciel mieszkania demonstruje „fachowcom” z ekipy remontowej krzywą podłogę w swoim mieszkaniu. – Na parapetówie żona nalewała wódkę. Patrzy – krzywo. Potem akwarium – raz za dużo, żeśmy wody wlali, wszystkie rybki wypłynęły i kot zeżarł” – narzeka. – Pan to marudzi! Pan by chciał, żeby to wszystko było pionowo, wypoziomowane, wyglazurowane? A to po prostu nie mieszkanie, ale cały blok siada. Trzeba przeczekać, żeby siadło z drugiej strony, wtedy to wszystko się wyrówna” – odpowiada +fachowiec+ (Bohdan Smoleń)”. Widzowie doskonale rozumieli polityczną aluzję ukrytą w utyskiwaniu na budowlane niedoróbki.
„Technologia wielkopłytowa to najobrzydliwsza technologia świata. To składanie domów mieszkalnych z klocków lub jak mówimy dziś – z puzzli. +Filipa z konopi+ kręciłem latem 1981 r. w jedenastopiętrowych, jedenastoklatkowych blokach na Wawrzyszewie. Te domy nie miały oblicza, fasady, wdzięku. Gdy robiliśmy zdjęcia, nie były nawet otynkowane” – powiedział PAP reżyser Józef Gębski, który przez kilka lat mieszkał w jednym ze sfilmowanych bloków.
„To osiedle powstało koło Huty Warszawa. Władze podjęły decyzję, by wioskę Wawrzyszew zamienić na terytorium mieszkalne. Budowano pospiesznie, za to z ogromną ilością usterek. Prawdopodobnie był nawet jakiś odbiór techniczny, bo była i komisja usterkowa. W moim mieszkaniu okna były nieszczelne, drzwi się chwiały. Największym nieszczęściem były tzw. zsypy. Lokatorzy wrzucali śmieci do pionowego szybu. Już po kilku miesiącach użytkowania cuchnęło, a przez otwory wentylacyjne w mieszkaniach wyszła armia karaluchów. Musiałem zdezynfekować mieszkanie tzw. szklarniakiem i pozaklejać wszystkie otwory” – wspomina.
Według filmowca „ilość usterek była przerażająca, ale i tak wszyscy cieszyliśmy się, że w końcu, po latach oczekiwania mamy własny kąt”. W osiedlach tworzono ciągi komunikacyjne wspólne dla pieszych i pojazdów i jednocześnie pełniące funkcję parkingów.
„Pewnej zimowej nocy pękł kaloryfer na parterze, woda wylała się na zewnątrz bloku i opony zaparkowanych tam aut przymarzły. Uwięzionego w lodzie malucha musiałem odrąbywać toporkiem” – wyjaśnił Gębski. Na wielkopłytowym stołecznym osiedlu Ursynów zrealizował dwa filmy dokumentalne „Skupisko” i „Niczyje”.
Bloki budowano według typowych powielanych w całym kraju projektów. Na ich tle wyróżniały się pozytywnie swoją oryginalnością Osiedle Przyjaźni (ok. 1979) we Wrocławiu wg projektu Witolda Molickiego oraz „tarasowce” w Rzeszowie (lata 80.) projektowane przez Barbarę Mamulską. Osiedla projektowali najwybitniejsi polscy architekci m.in. Oskar i Zofia Hansenowie, a także Halina Skibniewska, projektantka Sadów Żoliborskich. Dziś historycy podkreślają, że przy ich budowie udało się ocalić dużą ilość owocowych drzew z założonych jeszcze przed wojną sadów. „Choć i wtedy krytykowano blokowiska, pomiędzy budynkami była jednak wolna przestrzeń, trochę zieleni i tego brakuje we współczesnych osiedlach” – ocenił Gębski.
W gierkowskich osiedlach coraz częściej pojawiły się kuchnie z oknem. W nowych blokach mieszkania wyposażono w armaturę, wanny. Na podłogach dominowały tzw. lenteks i linoleum. Płytki ceramiczne – krajowe, bułgarskie lub importowane za dewizy z Włoch lub Hiszpanii były wówczas luksusem – wymagały dopłaty i wizyty fachowców. Nie wszyscy lokatorzy mogli pozwolić sobie również na drewniany parkiet, tzw. klepkę. W latach 80. szczytem marzeń i oznaką mieszkaniowego dobrobytu była boazeria na ścianach. Mieszkania mogły posiadać balkon lub loggię. Czasem było to jednak tylko tzw. balkony francuskie – duże okno z balustradą, bez płyty balkonowej.
„Lokatorzy, z różnym zresztą skutkiem, próbowali nadać swojemu mieszaniu rys indywidualności, upiększyć je, sprawić, by było nieco ładniejsze, uciec od sztampy” – wskazał Gębski.
W serialu „Czterdziestolatek” Jerzego Gruzy po awansie inż. Karwowskiego na dyrektora, jego żona Magda (Anna Seniuk) chciała przełamać monotonię mieszkania przy ul. Pańskiej.
„Wiele się tu nie da zrobić! Trzeba zacząć od wyburzenia standardowych ścianek” – zalecał projektant i scenograf Iwo (Krzysztof Pankiewicz). Zalecał przebudowę mieszkania, „łuki drzwiowe, najlepiej – półkoliste albo mauretańskie i oczywiście – ze sztukaterią” – tłumaczył. Dziś tego typu otwory drzwiowe nazywa się potocznie „łukami Karwowskiego”. Projektant sugerował także zakup „kosztownego drobiazgu – dużego, ciemnego obrazu w bogatych ramach” lub „bojącej w oczy miniatury” w salonie DESA. „Typowość, standard, nuda” – krytykował popularne w PRL meblościanki i komplety typu „Ambasador”, jednak nie podjął się aranżacji pokoju Marka i Jagody. „Dzieci się zawsze źle komponują w mieszkaniu” – oceniał.
Problem mieszkaniowy pojawia się w wielu filmach i serialach Stanisława Barei. W „Nie ma róży bez ognia” (1974) ukazał on perypetie młodego małżeństwa Filikiewiczów, które jest zgodnie z obowiązującym prawem musi zamieszkiwać wraz z hochsztaplerem Jerzym Dębczakiem, pierwszym mężem Wandy, ponieważ był on zameldowany. W scenariuszu komedii noszącej pierwotnie tytuł „Lawina” Bareja i Jacek Fedorowicz wyeksponowali absurdy prawa mieszkaniowego bardziej łaskawego dla kombinatorów niż dla uczciwych ludzi. Dla zachowania wiarygodności scenarzyści konsultowali się z pełnomocniczką prawną, mec. Schayer-Jerzmanowską.
„Ten budynek jest skończony, ale… w planach, w sprawozdaniach. Miał być oddany w ubiegłym roku, więc został przyjęty, żeby sprawozdania się zgadzały. A teraz to on musi czekać na moce i luzy, bo są ważniejsze budowy, które się liczą do tegorocznego planu. Ale jakby on wszedł do tegorocznego planu, na miejsce takiego z przyszłorocznego planu do tego z zeszłego roku, no to może byśmy do jesieni skończyli” – wyjaśniał budowlaniec (Marek Frąckowiak) zdumionym lokatorom, którzy zamiast gotowego do zamieszkania bloku widzą zaledwie jego żelbetonowy szkielet, bez ścian szczytowych.
Tytułowy blok w serialu „Alternatywy 4” był „PRL-em w pigułce”, mikrosmosem i przekrojem przez całe społeczeństwo, którego głównym problemem był brak własnego mieszkania. Bareja wraz ze scenarzystami Januszem Płońskim i Maciejem Rybińskim bezlitośnie wykpili mechanizmy rozdziału mieszkań i związane z nimi patologie.
„Dostaliście nowe mieszkanie w nowoczesnym budownictwie… Jest pan, panie Kierka, członkiem o najdłuższym stażu… to już 30 lat… jak z bicza strzelił” – mówił przedstawiciel spółdzielni (Ryszard Pietruski).
„W świetle przepisów mieszka się wtedy, kiedy się jest zameldowanym. No, gdyby szanowny małżonek pani najpierw się zameldował, a potem umarł… proszę bardzo, ale niestety nie pomyślał o rodzinie i teraz mamy kłopoty. A mógł się poradzić. Jako najbliższa rodzina ma pani prawo zostać członkiem spółdzielni z pominięciem stażu kandydackiego. Proszę tylko napisać odpowiednie podanie, a ja się tym zajmę osobiście” – mówił prezes spółdzielni mieszkaniowej do wdowy po zmarłym lokatorze.
Przemiany polityczno-społeczne 1989 r. oznaczały pełną prywatyzację i komercjalizację rynku mieszkaniowego. Temat mieszkań, jakkolwiek nadal istotny dla społeczeństwa, przestał być atrakcyjny dla filmowców w realiach budującej się gospodarki rynkowej. (PAP)
***
Prof. Andrzej Zawistowski: w PRL mieszkanie było najbardziej deficytowym dobrem na rynku (wywiad)
W PRL mieszkanie było najbardziej deficytowym dobrem na rynku. Od 1989 r. realne zarobki Polaków wzrosły, ale i tak mieszkanie pozostaje towarem luksusowymi i trudno dostępnym dla znacznej części społeczeństwa – powiedział PAP prof. Andrzej Zawistowski, historyk gospodarki, wykładowca Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie.
Polska Agencja Prasowa: Czym było mieszkanie w PRL?
Prof. Andrzej Zawistowski: Przez cały PRL mieszkanie było najbardziej deficytowym dobrem na rynku. Problemu stałego niedoboru mieszkań w miastach nie rozwiązano w II RP, choć wówczas pojawiło się wiele ważnych inicjatyw, jak np. socjalistyczna Warszawska Spółdzielnia Mieszkaniowa. Wojna drastycznie pogłębiła deficyt na rynku lokali mieszkalnych. Zmiany granic i przesiedlenia oraz wielkie migracje wewnętrzne spowodowały, że duża część ludności szukała nowego miejsca do życia. Część starała się zamieszkać w dużych miastach, np. w Warszawie, choć tu przy 80-procentowych zniszczeniach zabudowy w centrum miasta, problem braku mieszkań był najbardziej dotkliwy.
Po wojnie o przydziale lokalu mieszkalnego decydowały władze kwaterunkowe – prezydium miejskiej lub powiatowej rady narodowej. Dotyczyło to zarówno nowych mieszkań, jak i już zamieszkałych. Przydział nie wymagał zgody dotychczasowego mieszkańca lub właściciela. Decyzja administracyjna o przydziale była ważniejsza niż umowa najmu zawarta z właścicielem tegoż lokalu. To władza decydowała o tym, kto i gdzie będzie mieszkał. Kwaterunek przyjmował, że jedna osoba nie może zajmować więcej niż jedną izbę, ewentualnie określał normę metrażową. W miastach duże, przedwojenne mieszkania dzielono między kilka rodzin, tworząc tzw. kołchozy. Poszczególni lokatorzy otrzymywali w takim mieszkaniu konkretne pokoje, a przedpokój, kuchnia i łazienka były wspólne. Czasami takie duże mieszkania po prostu dzielono. Znam przypadki, gdzie w przedwojennych kamienicach na warszawskim Żolborzu z dwóch mieszkań na każdym piętrze wydzielano sześć. Cztery z nich nie miały jednak węzłów sanitarnych, dlatego ich mieszkańcy musieli korzystać ze wspólnych sanitariatów i kuchni w piwnicy, w pomieszczeniu dawnej pralni. Dawna luksusowa kamienica stała się slumsem, w którym upchnięto ludzi „na chwilę”.
PAP: W jakich warunkach mieszkała władza w PRL?
A.Z.: Problemy mieszkaniowe naturalnie nie dotyczyły ówczesnych elit. W PRL byli równi i równiejsi – także pod względem mieszkań. W Warszawie Puławska pomiędzy Narbutta a Madalińskiego, Aleja Przyjaciół, Aleja Róż, okolica ul. Chocimskiej, część Alei Niepodległości itp. – tam znajdowały się mieszkaniowe enklawy władzy oraz jej wybrańców…
Bierut i inni najwyżsi rangą dygnitarze PRL mieszkali w chronionej willowej enklawie w Konstancinie, przy czym pierwszemu sekretarzowi przypadła usytuowana na Królewskiej Górze dawna willa Julisin przed 1939 r. należąca do przemysłowca Gustawa Wertheima. Zresztą podczas okupacji, po skonfiskowaniu obiektu prawowitemu właścicielowi mieszkał tam niemiecki gubernator dystryktu warszawskiego, Ludwig Fischer. Działacze partyjni wysokiego szczebla i establishment PRL zajmowali obszerne w luksusowych przedwojennych kamienicach, które ocalały z pożogi. Józef Cyrankiewicz zajął dwa połączone mieszkania przy Al. Róż – w sumie wraz z żoną dysponował powierzchnią mieszkalną wynoszącą 180 metrów. Gdybyśmy odnieśli to do ówczesnej normy metrażowej – przekroczył ją czternastokrotnie! Władysław Gomułka początkowo mieszkał dość skromnie – zajmował dwupokojowe mieszkanie w kamienicy na Saskiej Kępie. W 1964 r. przeniósł się do wybudowanego tuż obok sejmu specjalnego bloku dla najwyższych funkcjonariuszy KC PZPR. Zdarzało się, że poza wysokim metrażem i luksusowym wyposażeniem niektóre budynki były chronione przez służby. Zamiast tzw. concierge’a na parterze budynku rezydował umundurowany wartownik lub ubek, który legitymował wchodzących. Edward Gierek zamieszkiwał w willi w Klarysewie pod Warszawą, z kolei generał Wojciech Jaruzelski w przedwojennej willi rodziny Przedpełskich przy ul. Ikara na Mokotowie. Jeszcze pod koniec lat 80. przedstawiciele partyjnej „wierchuszki” upodobali sobie nowe osiedle w Wilanowie. W budynkach wybudowanych przez Urząd Rady Ministrów zamieszkali m.in. Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller i Józef Oleksy.
PAP: Problem mieszkaniowy dotyczył całego kraju?
A.Z.: W latach 60. liczba ludności miejskiej przekroczył już liczbę ludności mieszkającej poza miastami. Problem mieszkaniowy dotyczył więc wszystkich dużych i średnich miast, nie tylko Warszawy. Każdy chciał mieć własny kąt z bieżącą wodą, energią elektryczną i najlepiej centralnym ogrzewaniem. W PRL centralne ogrzewanie i bieżąca woda były równie ważne, jak metraż mieszkania. Dla ludności spoza miast był to czynnik decydujący o jakości życia w porównaniu z tradycyjnymi domami na wsi. W latach 60. większą liczbę mieszkań budowano kosztem obniżenia standardu. Po 1989 r. często zarzucano, że „za Gomułki” budowano zbyt małe mieszkania ze ślepymi kuchniami. Rzeczywiście tak było. Władze uznały, że zmieniły się zwyczaje żywieniowe Polaków. Część społeczeństwa – od dzieci ze żłobka, przedszkolaków, przez uczniów, studentów aż po robotników i tzw. inteligencję pracującą spożywała posiłki w zakładach żywienia zbiorowego – w stołówkach. Twierdzono więc, że rola kuchni jako miejsca przygotowywania i – co ważne – spożywania posiłków, zmalała. Planowano wręcz likwidację indywidualnych kuchni w mieszkaniu i zastąpienie je wspólną kuchnią na każdym z pięter budynku. W ten sposób chciano wygospodarować więcej przestrzeni mieszkalnej. Ostatecznie jednak indywidualne kuchnie pozostawiono. Tak powstały typowe dla lat 60. i wczesnych 70. ślepe mikrokuchnie przeznaczone wyłącznie do przygotowywania posiłków, ale nie do konsumpcji. Jednak gdy dziś obserwujemy „dokonania” patodeweleperów oferujących kilkunastometrowe klitki, budownictwo z lat 60. nie jest już tak surowo oceniane, jak jeszcze 20 lat temu. Zresztą dziś standardowo buduje się mieszkania pozbawione oddzielnej kuchni.
PAP: Czy w następnej dekadzie za rządów Gierka zmieniło się podejście władz do problemu mieszkaniowego?
A.Z.: W latach 70. władze starały się uporządkować kwestie budowanictwa i je zintensyfikować. W gierkowskiej dekadzie upowszechniły się znane już od końca lat 50. technologie wielkopłytowe – m.in. system W-70/WK-70, tzw. wielka płyta winogradzka w Poznaniu, system „szczeciński” i inne. Wówczas zbudowano faktycznie wiele nowych osiedli mieszkaniowych, ale zwykle pośpieszne tempo oznaczało niską jakość wykonania. W miastach mieszkania komunalne były przeznaczone dla uboższych lokatorów – władze najczęściej dysponowały starymi budynkami. Za bieżące budownictwo odpowiadały spółdzielnie mieszkaniowe. Swoje budownictwo wciąż rozwijały duże zakłady pracy, zwłaszcza w nowych ośrodkach przemysłowych. Mieszkanie miało być zachętą dla młodych do porzucenia dużych miast i migracji na prowincję. Na początku lat 80. w Karcie Nauczyciela zapisano, że przedstawiciele tego zawodu w miejscowościach do pięciu tys. mieszkańców mieli zagwarantowane mieszkanie służbowe lub odpowiedni dodatek do pensji. Przywileje w postaci przydziału lub dodatku mieszkaniowego miał MON, MSW i ogólnie służby mundurowe. Bloki pojawiły się także na wsi, budowało je wiele PGR-ów dla swoich pracowników. Jeszcze w latach 80. mieszkanie w bloku uważano za bardziej atrakcyjne od domu jednorodzinnego – wspominaliśmy już, że bieżąca woda, kanalizacja i centralne ogrzewanie były luksusem. Zmieniły tzw. normatywy – nominalna osobowa powierzchnia mieszkań wzrosła. Normatywy z 1974 r. dopuszczały budowę nieco większych mieszkań niż w czasach Gomułki. Obok M-3 liczących ok. 50 mkw, pojawiły się M-4 – od 62 metrów oraz większe M-5. Formalnie jednak wciąż istniały normy metrażowe. Przydział dodatkowych metrów mogli liczyć przedstawiciele zawodów twórczych np. malarze, graficy czy rzeźbiarze. Dodatkowe metry oficjalnie figuowały jako „pracownie”, często jednak obejmowały część mieszkalną. Naukowcy mogli otrzymać dodatkową powierzchnię z przeznaczeniem na księgozbiór. Co ważne, w latch 70. zmieniło się prawo mieszkaniowe – pojawiły się mieszkania własnościowe, a tym samym postał wtórny rynek.
PAP: Ile mieszkań można było legalnie posiadać w PRL?
A.Z.: W PRL rodzina nie mogła posiadać więcej niż jednego mieszkania. Władze doskonale zdawały sobie sprawę, że każde kolejne mieszkanie będzie wynajmowane i to nielegalnie. Społeczeństwo uciekało się do różnych sposobów, by ominąć te zakazy. Gdy np. małżeństwo chciało odziedziczyć mieszkanie po babci, meldowało tam, oczywiście fikcyjnie, swoich krewnych, rodzinę ze wsi. Często dochodziło do fikcyjnych rozwodów. Aby zdobyć nowe mieszkanie, próbowano zasiedlać budynku, ktore miały być wkrótce przeznaczone do wyburzenia. Poszukiwano także tzw. pustostanów. Przede wszystkim zaś czekano w kolejkach po spółdzielczy przydział. Trwało to długimi latami, często ponad dekadę. Oczywiście były też specjalne ścieżki – dla uprzywilejowanych lub „ustosunkowanych”. Szacuje się, że spośród nowych mieszkań poza oficjalną kolejką rozdysponowywano od 30 do 60 proc. przydziałów.
PAP: Obywatel PRL nie mógł legalnie obracać zagranicznymi walutami, a jednak część mieszkań była oferowana za dewizy. Powstały „dewizowe” bloki i enklawy…
A.Z.: Oficjalnie obywatel PRL miał ograniczoną możliwość obracania zagranicznymi walutami – mógł je wpłacić na konto w PEKAO SA lub wydać w ramach tzw. eksportu wewnętrznego, np. w Pewexie. W eksporcie wewnętrznym można było też nabyć mieszkania. Powracający z emigracji przedstawiciele Polonii kupowali je od państwowego przedsiębiorstwa PUMA (Przedsiębiorstwo Usług Mieszkaniowo-Administracyjnych). Od końca lat 60. budowano nowe bloki dostępne tylko dla „dewizowców” – w Warszawie m.in. był to blok przy ul. Smolnej 8 oraz budynek przy ul. Wałbrzyskiej 19 na osiedlu Służew nad Dolinką. „Dolarowce” powstały zresztą także w innych miastach m.in. w Gdańsku-Wrzeszczu przy al. Grunwaldzkiej oraz w Katowicach przy ul. Uniwersyteckiej.
W 1975 r. 36-metrowe mieszkanie (kawalerka) ze ślepą kuchnią, w centrum Warszawy kosztowało ok. pięciu tysięcy dolarów, przy przeciętnych zarobkach – według kursu czarnorynkowego – 20-25 dolarów miesięcznie. Dom jednorodzinny – tzw. segment – ok. 100 mkw. w stolicy wyceniano na 10-12 tys. dolarów, elegancka przedwojenna willa na Żoliborzu była szacowana na 25-30 tys. dolarów. W latach 80. realne zarobki Polaków spadły, panowała inflacja. W 1988 r. adiunkt SGPiS (dawna nazwa SGH)ze stopniem doktora i kilkuletnim stażem na uczelni zarabiał 18 dolarów miesięcznie licząc wg. czarnorynkowego kursu dolara. Średnio na mieszkanie w PRL oczekiwało się ok. 10 lat, lecz niektorzy nawet 15. Dla „dewizowców” mieszkania były dostępne niemal od ręki.
PAP: Czy po 1989 r. wraz z przemianami ustrojowymi rozwiązano problem mieszkaniowy?
A.Z.: Po 1989 r. rynek zmienił się całkowicie. Upadły państwowe kombinaty budowlane, które dotychczas miały monopol na budowę osiedli mieszkaniowych. Spółdzielnie mieszkaniowe skomercjalizowały się i budowały już zarobkowo. Do gry weszły prywatne firmy deweloperskie. Poszukiwanym towarem rynkowym stały się działki przeznaczone pod zabudowę. Spółdzielnie były w stanie wymóc na lokalnych władzach np. nadanie atrakcyjnej nazwy ulicy, która będzie wzbudzać pozytywne skojarzenia, a przez to przyciągnie nabywców. W latch 80. w Pruszkowie zaczęto wznosić Osiedle im. Bolesława Prusa. Nazwy wszystkich jego ulic nawiązywały do twórczości pisarza. I nagle wśród nich pojawiła się całkiem nowa – ulica Przy Księżycu. Dlaczego? Tam powstał „komercyjny” blok mieszkalny, a chwytliwa nazwa miała ułatwić znalezienie klientów. Inny przykład – ulica Alternatywy w stołecznej dzielnicy Ursynów. Serialowy blok stał przy ul. Grzegorzewskiej, a ulica nazwą nawiązująca do serialu Barei powstała w innym miejscu. Była ona atrakcją i „magnesem” dla kupujących. Pojawiły się nowe problemy – w przypadku wielu dzielnic Warszawy i większych miast ceny gruntów osiągnęły już naprawdę bardzo wysoki pułap, a terenów pod budowę jest coraz mniej. Zmiany ustrojowe miały także inne reperkusje. Upadło wiele zakłądów pracy i PGR-ów. Nagle zarządzane przez nich osiedla zostały pozbawione bieżącej obsługi, czasami takze dostaw ciepła płynącego z kotłowni zakładowej. Trzeba było szybko wprowadzać nowe rozwiązania. Od 1989 r. realne zarobki Polaków wzrosły, ale i tak obecnie mieszkanie pozostaje towarem luksusowymi i trudno dostępnym dla znacznej części społeczeństwa. (PAP)
rozmawiał Maciej Replewicz
autor: Maciej Replewicz
***
Współcześni gniazdownicy: z przymusu, a nie z lenistwa
Młodzi dorośli, którzy wciąż nie wyfrunęli ze swoich rodzinnych gniazd, robią to z przymusu, a nie z lenistwa czy zamiłowania do komfortu – uważają eksperci. Im starsi, tym gorzej znoszą swój status, ale na wyprowadzkę ich nie stać.
Gniazdownicy to określenie dorosłych dzieci, które nie opuszczają rodzinnego gniazda, choć powinny to zrobić, założyć własną rodzinę, doczekać się swojego potomstwa.
Z Europejskiego Badania Dochodów i Warunków Życia (EU-SILC), przeprowadzonego w państwach UE w 2022 r. (najnowsze dane), wynika, że ponad 65 proc. Polaków w wieku 18-34 lat wciąż mieszkało z rodzicami. To wprawdzie mniej niż w Chorwacji (78 proc.), ale i tak daleko nam do Szwedów, gdzie gniazduje jedynie 12 proc. osób w tej grupie wiekowej.
Jak wskazuje dr Daniela Wybrańczyk, prawniczka z Uniwersytetu SWPS, to tylko szacunkowe dane, gdyż tak naprawdę nie do końca wiemy, kogo można nazwać gniazdownikiem, nie doczekaliśmy się jeszcze prawnej definicji tego pojęcia. Czy można do nich zaliczyć osoby, które z powodów obiektywnych nie są w stanie podjąć samodzielnego życia – jak np. niepełnosprawność, ubezwłasnowolnienie albo uzależnienie? Te, które ciągle się uczą lub podjęły się opieki nad niepełnosprawnymi rodzicami?
Zdaniem prawniczki w definicji można by wziąć pod uwagę zakończenie cyklu edukacyjnego, zdolność do samodzielnej egzystencji przy braku woli do jej podjęcia. „Gniazdownikiem można by nazwać pełnoletnie dziecko mieszkające z rodzicami lub jednym z nich, które jest w stanie utrzymać się samodzielnie albo które ukończyło 25-26 lat” – proponuje dr Wybrańczyk.
Tymczasem takie gniazdowanie przekłada się nie tylko na stosunki w rodzinie, czy spadek poczucia pewności siebie młodych dorosłych, ale także na demografię. Ci, którzy nie zakładają własnych rodzin, nie mają zazwyczaj dzieci.
Zdaniem psycholog Doroty Minty, około 15 lat temu, kiedy w Polsce głośno się zrobiło o problemie gniazdownictwa, dorośli młodzi ludzie pozostający w domach rodzinnych częściej byli gniazdownikami z wyboru. „Bo było fajnie, jak mama wyprasowała koszulę i dała jeść, można było przepuścić swoją pensję na rozrywki albo ją po prostu oszczędzać” – oceniła. Natomiast obecnie, jak wynika z badań, choćby z raportu „Młodzi dorośli” agencji badawczej IRCenter, w domach rodzinnych najczęściej zatrzymuje ich przymus, gdyż w ostatnich latach nastąpiło pogorszenie ich sytuacji finansowej.
„Zaczęło się tuż przed pandemią, a sama pandemia spowodowała, że wielu młodych wróciło do domów rodzinnych i już w nich zostali, bo stracili pracę, bo przestali chodzić na studia” – wskazała ekspertka.
„Oni po prostu nie mają się za co wyprowadzić, nie mają stałej pracy lub zarabiają za mało, a w większości dużych miast na wynajęcie mieszkania potrzebne są ogromne kwoty” – zwróciła uwagę Minta. Wskazała, że wprawdzie inflacja ostatnio nieco spadła, ale i tak wszystko jest bardzo drogie.
Temu wszystkiemu, jej zdaniem, towarzyszy bardzo duży stres, lęk przed przyszłością, wręcz trauma, na co składają się także wspomnienia z pandemii oraz tocząca się za granicą Polski wojna. „Z perspektywy Warszawy wydaje się odleglejsza, ale np. w Rzeszowie, jak się patrzy na baterie przeciwlotnicze wokół lotniska, jawi się jako całkiem bliska” – powiedziała Minta.
Ta sytuacja – mówi ekspertka – bardzo obniża poczucie bezpieczeństwa młodych ludzi, wzbudza lęk, a tym samym skłania ich do pozostania w domu, „gdzie czują się bezpieczniejsi niż gdzieś w świecie”.
Zdaniem Doroty Minty do tych lęków dochodzą kolejne, związane ze zmianami klimatu i ekologią. W związku z tym u wielu młodych osób pojawia się „utrata poczucia sensu w myśleniu o przyszłości”.
„Stąd często wynikają decyzje o rezygnacji z posiadania dziecka deklarowane w tym pokoleniu, niewchodzenie w trwałe związki. Dla nich wszystko jest tymczasowe, niestałe” – oceniła ekspertka.
Młodzi dorośli przykładają także inną wagę do różnych wyborów życiowych. Dla większości z nich dojrzałość nie kojarzy się z wyjściem z domu, podjęciem pracy, założeniem własnej rodziny i dochowaniem się potomstwa. „Część z nich odsuwa w czasie tę decyzję, niektórzy wprost deklarują, że okrutnym jest myślenie o urodzeniu dziecka na tak zdegradowanej planecie” – zauważyła psycholog.
„Kolejne pokolenia są produktem poprzednich pokoleń” – uważa z kolei dr hab. Paula Pustułka, socjolożka kierująca Centrum Badawczym Młodzi w Centrum LAB na Uniwersytecie SWPS. Jej zdaniem czynnikiem sprzyjającym gniazdowaniu jest to, że w ich rodzinach nie naciskano na to, żeby się wyprowadzili – jak to bywało w poprzednich pokoleniach – by zwolnić miejsce dla młodszego rodzeństwa albo dlatego, że w domu jest ciasno.
„To są często takie dzieci-projekty, bardzo mocno doinwestowane przez rodziców, które w swoim rodzinnym domu czują się bardzo komfortowo” – oceniła socjolog, dodając, że to jeden z fragmentów układanki składającej się na obraz o współczesnych gniazdownikach. Kolejnym elementem są trudności systemowe – to, co się dzieje na rynku pracy, na rynku mieszkaniowym, nie zachęca młodych ludzi do tego, żeby walczyli o autonomię mieszkaniową.
Prof. Pustułka, powołując się na sondaż przeprowadzony na młodych dorosłych, sprecyzowała, że największe odsetki współzamieszkiwania są w kohortach 18-24 lata, jednak w kolejnych – 25-29 i 30-34 lata także są wysokie. Przy czym można zaobserwować, że im bliżej 30., tym badani dużo gorzej postrzegają to, że dalej mieszkają z rodzicami.
„O ile 18- i 19-latki nie widzą we współzamieszkiwaniu żadnego problemu, o tyle starszym zaczyna to już przeszkadzać, a im są starsi, tym większy czują dyskomfort” – powiedziała ekspertka.
Dlaczego się więc nie wyprowadzą? Jej zdaniem u tych najmłodszych decyduje poczucie komfortu – jest im z rodzicami po prostu wygodnie, nie chcą się jeszcze martwić o rachunki. Natomiast starszych po prostu nie stać na samodzielność – zaporowe ceny na rynku mieszkaniowym, inflacja, często prekaryjne zatrudnienie stanowią dla nich przeszkodę nie do przeskoczenia.
Zbigniew Żurek, wiceprezes BCC i ekspert ds. rynku pracy jest sceptyczny w takiej ocenie rzeczywistości. „Zawsze młodzi na starcie zarabiają mało i to dotyczy nie tylko Polski” – uważa. Jego zdaniem należy uważać z przesadnym roztkliwianiem się nad dorosłymi wszak już ptakami, które ciągle udają pisklęta. Zauważa, że rynek pracy jest stabilny, bezrobocie niskie, więc nie ma powodów do paniki. „Oczywiście są silne, przebojowe jednostki, są także słabsze, które zawsze będą sobie radzić gorzej” – zaznaczył. Dodał, że nie można dążyć do stworzenia jednakowych warunków życia dla wszystkich, bez względu na ich zdolności czy zaangażowanie.
Poza tym, wspierając młodych, będzie trzeba odebrać wsparcie starym, gdyż – jak podkreślił – „bilans musi wyjść na zero”, a to młodzi, w pełni sił, lepiej sobie poradzą.
Jednak takich krytycznych głosów jest niewiele, gdyż zmienia się społeczny odbiór gniazdowania. Prof. Pustułka zauważa, że jakąś dekadę temu, kiedy w Polsce zrobiło się głośno o gniazdownikach i zaczęto ich badać, patrzono na nich bardzo krytycznie. „Poszliśmy trochę w taki nurt włoski, że są niezaradni, roszczeniowi” – wskazała.
Podobnie o tych młodych ludziach myśleli ich rodzice, ludzie ze stwardniałą podczas transformacji skórą. Mieli do nich pretensje, że się bardziej nie starają. Obecnie ta narracja się zmieniła.
„W projekcie Ultragen, badaniach jakościowych o wchodzeniu w dorosłość w czasach ultraniepewności, pytamy młodych dorosłych i ich rodziców o różne kwestie międzypokoleniowe, także o problem gniazdowania” – wyjaśniła socjolog i dodała, że dziś rodzice i ich dzieci „mówią mocno, jednym głosem”. „Rodzice widzą te wyzwania, z którymi się boryka ich potomstwo, ale co ciekawe, mają pretensje do siebie, a nie do państwa, które powinno pomagać młodym w osiąganiu autonomii mieszkaniowej” – podkreśliła.
Oceniła, że „za bardzo połknęli baśń prywatyzacyjną”. To skutkuje tym, że w rodzinach mniej zamożnych, bez kapitału mieszkaniowego i finansowego, tranzycje mieszkaniowe, usamodzielnienie się, jest postrzegane przez młodych ludzi jako niemożliwe, natomiast ich rodzice widzą w tym swoją porażkę – że nie mogą pomóc.
Charakterystyczne dla polskich gniazdowników jest także to, że marzą o kupnie domu czy mieszkania na własność, „tylko dla siebie”. Jeśli w społeczeństwach zachodnich młodzi ludzie są bardziej mobilni, często uznają, że inwestowanie w nieruchomość może być właściwie kulą u nogi, to u nas aspiracje o „czymś swoim” wciąż są przekazywane z pokolenia na pokolenie, niemal wpisane w geny.
Niemniej jednak, nawet gdyby zmienili nastawienie, to jak zauważa prof. Pustułka, „nie ma u nas budownictwa socjalnego, nie ma mieszkań w cenach, które byłyby możliwe do przełknięcia przez młodych ludzi na starcie”.
I to się nie zmieni, chyba że wreszcie któryś z rządów wpadnie na pomysł, w jaki sposób zapewnić wystarczającą ilość tanich mieszkań, które będą dostępne dla niezamożnych młodych. W państwach, które mają najmniejszy odsetek gniazdowników, czyli w Finlandii i Szwecji, z powodzeniem działają rządowe programy, mające na celu udostępnienie im samodzielnych lokali na start. W Szwecji młodzi dorośli w wieku 18-25 lat mogą ubiegać się o tzw. mieszkania młodzieżowe – to niewielkie lokale z przystępnym czynszem. Z kolei w Finlandii wdrożono program pomocy dla osób kupujących dom po raz pierwszy.
W Polsce także były takie próby, jednak przyniosły skok cen nieruchomości. Według dr Adama Czerniaka, ekonomisty z SGH, problemem dotychczasowych programów było to, że były punktowe.
„Problemów mieszkaniowych nie da się rozwiązać jednym programem, za to nośnym politycznie, typu: rozdajemy ludziom pieniądze albo budujemy 100 tysięcy mieszkań” – podkreślił.
Jak mówi, dobrze prowadzona polityka mieszkaniowa polega na równoczesnym zastosowaniu wielu różnych, komplementarnych narzędzi. „Jak zwiększamy dopłatę do kredytów, równocześnie musimy dbać o stronę podażową, żeby nie nastąpiły wzrosty cen nieruchomości” – zaznaczył Czerniak. W Polsce o tej kompleksowości zapominamy. „Skupiamy na pojedynczych programach, bo gdzieś za granicą taki program się sprawdził, więc wrzucamy go w nasz ład prawno-społeczno-ekonomiczny i dziwimy się, że efekty jego są zupełnie inne względem oczekiwań” – powiedział.
Zdaniem Czerniaka w naszych realiach najlepiej by się sprawdziły programy na wzór TBS-ów czy społeczne mieszkalnictwo czynszowe. „To by było dobrą alternatywą do dopłat do kredytów – wsparcie państwa w celu rozwijania takiego budownictwa” – wskazał. (PAP)
Autorka: Mira Suchodolska