Fotosy z usuniętych scen są ich wizualną namiastką. W książce „Proszę to wyciąć” starałem się owe fragmenty odtworzyć. Czytelnik będzie mógł sobie wyobrazić, jak wyglądały dzieła w oryginalnej, nieokaleczonej przez cenzurę wersji – powiedział PAP historyk filmu dr Piotr Śmiałowski.
Polska Agencja Prasowa: Książka „Proszę to wyciąć” jest ważną i wyczerpującą analizą działań cenzury w filmie PRL w latach 1945-1970. Pozostaje jednak niedosyt. Zakończył pan ją w jednym z najbardziej przełomowych momentów, u progu lat 70. – czasu kina moralnego niepokoju, „Człowieka z marmuru” Andrzeja Wajdy, komedii Stanisława Barei… To celowy zabieg czy planuje pan kontynuację?
Piotr Śmiałowski: Ograniczenie się do 1970 r. było zabiegiem celowym. Książka jest efektem sześciu lat pracy – żmudnych kwerend, badania ogromnej ilości materiału zdjęciowego, scenariuszy, scenopisów i setek innych dokumentów. Opisanie w jednym tomie działań cenzorskich dotyczących całej kinematografii PRL wydawało mi się zadaniem ponad siły – to naprawdę ogromny materiał archiwalny. Dlatego zdecydowałem, że na razie chcę się skoncentrować na pierwszym ćwierćwieczu. Zwłaszcza że fotosy z tego okresu, które stanowią bardzo ważną część mojej książki, są lepiej rozpoznane i zachowane niż w przypadku filmów z lat 70. i 80.
W latach 1945-70 wytwórnie filmowe skrupulatnie gromadziły i opisywały negatywy fotograficzne ze zdjęć wykonanych przez fotosistów na planie każdego z filmów. Oczywiście nie z każdego fotosu była wykonywana papierowa odbitka, ale niemal każda scena nakręcona przez operatora była jednocześnie rejestrowana przez fotosistę. W wielu przypadkach nawet ujęcia usunięte podczas montażu i wskutek interwencji cenzorskich zachowały się w postaci fotosów. Natomiast w latach 70. i późniejszych z wykonaniem i zachowaniem dokumentacji fotograficznej było już różnie – w przypadku niektórych filmów jest ona mocno niekompletna. Poszukiwanie fotosów z wyciętych scen z filmów powstałych w latach 70. i 80. byłoby więc benedyktyńską pracą na lata. Ale może kiedyś ją podejmę.
PAP: Jaka była wiodąca idea książki?
P.Ś.: Chciałem zbudować narrację z perspektywy fragmentów, których już nie ma, a które w różnych okolicznościach zostały usunięte, nie tylko zresztą przez cenzorów. Miałem nadzieję odtworzyć to, czego nie zobaczymy na ekranie. Niestety, książka ta powstaje o wiele za późno – w ciągu ostatnich kilkunastu lat zmarło wielu reżyserów, z którymi chciałbym porozmawiać. Odnalazłem ich archiwalne wypowiedzi, w których czasem odnosili się do wyciętych scen. Co ciekawe, zdarzało się, że reżyser zapamiętał sprawę wycięć inaczej, niż przedstawiano to w korespondencji pomiędzy Ministerstwem Kultury a zespołem filmowym, czyli producentem. To przypadek „Soli ziemi czarnej” (1969) Kazimierza Kutza. Dokumenty mówią jedno, reżyser zapamiętał co innego. To również pokazuje, jak płynne i trudne do opisania były działania różnych instancji cenzorskich.
PAP: Zachowały się te wycięte fragmenty taśmy?
P.Ś.: Do naszych czasów z wyciętych fragmentów nie przetrwało prawie nic. Od lat 40. w kinematografii PRL obowiązywał przepis, że niewykorzystane fragmenty filmowe należy traktować jako odpad i utylizować. Najprawdopodobniej chodziło o to, by taśma z kontrowersyjnym fragmentem nie trafiła w niepowołane ręce. Przestrzegano tego dość skrupulatnie. Z taśmy przeznaczonej na odpad najpierw odzyskiwano srebro, bo azotan srebra był światłoczułym odczynnikiem do uczulania sporządzanych emulsji w różnych technikach fotograficznych i filmowych. Po oczyszczeniu z emulsji taśma trafiała jako tworzywo do zakładów rzemieślniczych produkujących z celuloidu drobną galanterię, m.in. grzebienie, oprawki do okularów, rączki do lasek. Dlatego w języku filmowców mówiło się, że niewykorzystana scena „poszła na grzebienie”. Zachowane fotosy, zwłaszcza te z usuniętych ujęć, są bezcennym źródłem informacji – dzięki nim możemy odtworzyć to, co z różnych powodów zostało usunięte. Mówiąc wprost: fotosy z usuniętych scen są ich wizualną namiastką.
PAP: Aby poznać usunięte sceny, zestawił pan fotosy z zachowanymi scenariuszami i scenopisami…
P.Ś.: To był jedyny sposób na odtworzenie tego, czego nie zobaczymy w filmie. Na szczęście negatywy fotograficzne, o których wspomniałem, w przeciwieństwie do taśmy filmowej nie zostały zniszczone. Materię konkretnego filmu zestawiałem z dokumentacją i różnego rodzaju korespondencją pomiędzy Naczelnym Zarządem Kinematografii (NZK) a zespołem filmowym. Poza tym przebadałem dziesiątki protokołów kolaudacyjnych, w których opisywano sceny do usunięcia, relacje reżyserów i członków ekip filmowych, i to zestawiałem ze scenariuszem. A scenariusze zachowały się niemal w komplecie, bo sporządzano je w kilku egzemplarzach – dla reżysera, dla ekipy, a jedna kopia trafiała do archiwum. Zachował się w nich opis scen, które zostały potem wycięte. Miałem nadzieję, że dzięki takiemu opisowi czytelnik będzie mógł wyobrazić sobie, jak wyglądał film w swojej pierwotnej, nieokaleczonej jeszcze wersji.
Jak dotąd z filmów wyprodukowanych przed 1970 rokiem, które opisuję, odnalazła się tylko jedna wycięta scena: to pierwotny finał „Zezowatego szczęścia” Andrzeja Munka, w którym Piszczyk (Bogumił Kobiela) doznawał ostatecznej klęski w toalecie. Munk po naciskach ministra kultury musiał nakręcić nowe zakończenie rozgrywające się przy gazetce ściennej. Wcześniej jednak wykonano kilka kopii pokazowych na potrzeby pokazów dla decydentów, którzy chcieli ocenić ten pierwotny finał w toalecie. Ktoś, kto niszczył później te kopie z oryginalnym zakończeniem, nie zniszczył jednak wszystkiego, dzięki czemu „Zezowate szczęście” jest wyjątkowym filmem, który można dziś obejrzeć w wersji zarówno oryginalnej, jak i ocenzurowanej.
PAP: Kto i kiedy decydował o wycięciu danej sceny?
P.Ś.: Często mówimy, że to cenzorzy coś usunęli, ale nie zawsze oni decydowali. W części opisanych przeze mnie przypadków zdarzyło się, że do kolaudacji w obecności cenzora Maksymiliana Russinowa film był już „przygotowany”. Szefowi NZK zależało, by na pokaz cenzorski film trafiał już bez scen mogących wzbudzić kontrowersje. Tak było w przypadku „Samych swoich” (1967) Sylwestra Chęcińskiego na podstawie scenariusza Andrzeja Mularczyka. W pierwotnej wersji reżyser i scenarzysta chcieli w sposób czytelny przybliżyć widzom genezę tak głębokiego konfliktu pomiędzy sąsiadującymi ze sobą rodzinami Pawlaków i Kargulów, gdy jeszcze mieszkali w Krużewnikach, na Kresach. Dlatego Chęciński nakręcił scenę, w której obie rodziny po jednej ze sprzeczek podpalają swoje stodoły. Szef kinematografii podczas kolaudacji uznał jednak, że scena musi wypaść, ponieważ tak brutalne wprowadzenie widza w całą historię jest zupełnie niekomediowe. Obawiał się poza tym, że widz mógłby odnieść wrażenie, że bohaterowie podpalają sobie nie tylko stodoły, ale całe domy.
Co ciekawe, Chęciński najpierw walczył o możliwość zachowania tej sceny, ale po latach uważał, że „Sami swoi” są lepsi bez niej. To nietypowa sytuacja, gdy twórca godzi się ostatecznie z ingerencją. Zwykle wycięcie z filmu jakiegoś fragmentu pozostawiało w autorze poczucie krzywdy. Kazimierz Kutz ingerencję w finałową scenę miłosną jego młodzieńczego filmu „Nikt nie woła” postrzegał wręcz jako wykastrowanie dzieła.
PAP: Co decydowało o usunięciu danej sceny? Zawsze chodziło o politykę?
P.Ś.: Najczęściej. Ale usuwano również sceny, które wzbudzały kontrowersje obyczajowe lub społeczne. Z „Bazy ludzi umarłych” (1958) Czesława Petelskiego usunięto scenę wizyty Warszawiaka (Emil Karewicz) u prostytutki oraz scenę, w której zbierający pieniądze na prywatną taksówkę kierowca Orsaczek (Roman Kłosowski) dowiaduje się nagle, że państwo wprowadza przepis zakazujący posiadania prywatnej taksówki. Później Petelski wymyślił, że pokaże reformę walutową 1950 roku, po której oszczędności Orsaczka okażą się zaledwie drobną kwotą, niewystarczającą do zakupu auta. To wzbudziło złość decydentów – władze PRL niechętnie poruszały temat reformy, która pozbawiła wiele osób oszczędności. Ostatecznie widzowie kin zobaczyli trzeci, poprawny politycznie wariant sceny: oszustem okazał się właściciel prywatnej stolarni, który okłamywał Orsaczka, że kradzież drewna pozwoli mu uzbierać sumę potrzebną na zakup taksówki. W przypadku „Rejsu” Marka Piwowskiego uwagę cenzorów zwróciła scena gry w salonowca, która pierwotnie była sceną finałową komedii. Widz mógł odnieść wrażenie, że to nie kaowiec, ale ówczesna władza bije inteligentów w tyłek, co miało szczególny wydźwięk po studenckich protestach Marca ’68. Witold Zalewski, szef Zespołu Filmowego „Tor”, wywalczył, że Piwowski nie musiał tej sceny wycinać. Wmontował ją w środku filmu, maskując ją innymi ujęciami.
PAP: Z których filmów usunięto najwięcej ujęć?
P.Ś.: Trudno to ocenić w procentach. Wśród najbardziej „poszatkowanych” filmów możemy jednak mówić o kilku, które zasługują na miano dzieł najbardziej skrzywdzonych – to „Robinson warszawski” (1949) Jerzego Zarzyckiego i „Słońce wschodzi raz na dzień” (produkcja 1967, premiera 1972) Henryka Kluby. W przypadku drugiego z wymienionych filmów mamy do czynienia z ingerencją, która całkowicie zmieniła wymowę i wypaczyła sens całości. Pierwotnie „Słońce…”, nakręcone na podstawie scenariusza Wiesława Dymnego, pokazywało brutalne instalowanie się nowej władzy w 1945 r. na terenie beskidzkiej wioski. Chłopi, pod wodzą Haratyka (Franciszek Pieczka), walczą z władzą, chcąc zachować autonomię. Henryk Kluba sympatyzował z Haratykiem, pokazując, że to chłopski król, który miał w tym sporze rację. Natomiast po zmianach i cięciach Haratyk jawi się jako bandyta, któremu władza daje drugą szansę. Niedużo zostało więc z pierwotnego pomysłu Dymnego, który chciał, aby Haratyk był bezkompromisowym buntownikiem, zwolnionym z więzienia outsiderem, a nie apologetą nowego systemu idącym ramię w ramię z miejscowym sekretarzem partii.
Rozmawiał Maciej Replewicz
Dr Piotr Śmiałowski jest historykiem kina polskiego i dziennikarzem filmowym. W latach 2004?2019 był stałym współpracownikiem miesięcznika „Kino”. Od 2009 r. współpracownik portalu Fototeka Filmoteki Narodowej – Instytutu Audiowizualnego oraz Nowych Horyzontów Edukacji Filmowej. Publikował m.in. w „Ekranach” i „Pleografie”. Autor monografii „Tadeusz Janczar. Zawód: aktor” (2007), wywiadu rzeki z reżyserem Tadeuszem Chmielewskim „Jak rozpętałem polską komedię filmową” (2012) oraz książki „Niewidzialne filmy. Uparci debiutanci” (2018) o niezrealizowanych projektach debiutów fabularnych Wojciecha Jerzego Hasa, Janusza Morgensterna oraz Jerzego Hoffmana i Edwarda Skórzewskiego.
Książka „+Proszę to wyciąć+, czyli historia scen wyciętych z polskich filmów w pierwszym ćwierćwieczu PRL” ukazała się nakładem wydawnictwa Universitas.(PAP)
Pozostałością po ingerencjach cenzury są scenariusze, protokoły kolaudacyjne i fotosy (analiza)
Cenzura PRL usuwała z filmów aluzje krytyczne wobec komunistycznego systemu. Ingerowano też w sceny natury obyczajowej. „Pozostałością po wyciętych fragmentach są zachowane do dziś scenariusze i scenopisy, protokoły kolaudacyjne i fotosy” – mówił PAP filmoznawca i historyk filmu dr Piotr Śmiałowski.
„Aby nie utonąć w ogromnym materiale archiwalnym, przybrałem metodę. Gdy kończyłem jeden rozdział, zaczynałem zbierać materiały do kolejnego. Kwerenda i praca nad książką trwała sześć lat” – powiedział PAP autor monografii „+Proszę to wyciąć+, czyli historia scen wyciętych z polskich filmów w pierwszym ćwierćwieczu PRL”, historyk filmu dr Piotr Śmiałowski. Opisał on działania filmowej cenzury PRL w latach 1945-1970.
„Pozostałością po wyciętych fragmentach są scenariusze i scenopisy, protokoły kolaudacyjne oraz relacje reżyserów i innych członków ekipy filmowej, którzy zapamiętali film w jego oryginalnej wersji, a także niewykorzystane fotosy filmowe i negatywy fotosów wykonanych na planie” – wskazał. Filmoznawca podkreśla, że są one dla nas bezcennym źródłem wiedzy o usuniętych scenach. Przez dekady wiele negatywów spoczywało w kartonach na magazynowych półkach. Dopiero przeprowadzony w ostatnich latach proces skanowania „klatka po klatce” pozwolił odkryć, że znajdują się tam fotosy z wyciętych scen.
W PRL kinematografia opierała się na zespołach filmowych. W pierwszym etapie zespół przedkładał gotowy scenariusz do akceptacji Naczelnego Zarządu Kinematografii (NZK) – w latach 1957-87 części ówczesnego Ministerstwa Kultury i Sztuki (MKiS), a w jego strukturze działała Komisja Ocen Scenariuszy (KOS), która mogła materiał przyjąć, odrzucić lub skierować do zmian i poprawek.
Jeśli NZK zaakceptował dalsze prace nad filmem, decydowano o tym, do której wytwórni trafi materiał. „Zmontowany film wysyłano na kolaudację. Tam rozważano, czy zostanie przyjęty, czy też odrzucony, choć ostateczną decyzję oficjalnie podejmował minister odpowiedzialny za kinematografię. W kontrowersyjnych przypadkach musiał się konsultować z Wydziałem Kultury KC, a nawet z najważniejszymi osobami w państwie” – wyjaśnił badacz.
W gronie kolaudantów byli minister lub wiceminister kultury, a jednocześnie szef NZK, reżyser i scenarzysta filmu, inni filmowcy, czasem przedstawiciel mediów, w przypadku filmów wojennych lub kryminalnych – odpowiednio przedstawiciele wojska lub milicji. Zawsze obecny był przedstawiciel Głównego Urzędu Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk (GUKPPiW), czyli cenzor.
Filmoznawcy podkreślają, że z filmów najczęściej usuwano sceny, które dziś nazwalibyśmy „politycznie niepoprawnymi” – najmniejsze choćby aluzje krytyczne wobec komunistycznego systemu i aparatu władzy z PZPR na czele. Nie tolerowano jakichkolwiek wypowiedzi o wydźwięku antysowieckim, „godzących w sojusze PRL”. W mniejszym stopniu niż w przypadkach „politycznych” cenzorzy oraz inni przedstawiciele władzy ingerowali w sceny natury obyczajowej. Przez sito cenzury przeszła bez cięć scena brutalnego, zbiorowego gwałtu w filmie „Nie zaznasz spokoju” (1978) Mieczysława Waśkowskiego – notabene wieloletniego sekretarza Podstawowej Organizacji Partyjnej PZPR przy Przedsiębiorstwie Rozpowszechniania Filmów „Zespoły Filmowe”.
Dr Śmiałowski prześledził historię usuniętych scen. „Próbowałem znaleźć odpowiedź na pytanie: jak wyglądałyby +Zezowate szczęście+ Andrzeja Munka, +Rejs+ Marka Piwowskiego czy inne filmy w swoich pierwotnych wersjach bez cenzorskich interwencji?” – wyjaśnił.
Z „Zezowatego szczęścia” usunięto m.in. scenę, w której funkcjonariusz UB (Mariusz Dmochowski) podczas przesłuchania bije Piszczyka (Bogumił Kobiela). Przetrwał fotos autorstwa Henryka Kucharskiego. Cenzor dopuścił fotos do obiegu – jego treść, choć przedstawiała scenę przemocy, była wyjęta z politycznego kontekstu. Oglądając zdjęcie, nie wiemy, że bijącym jest funkcjonariusz bezpieki. Zdjęcie z usuniętej sceny wykorzystano m.in. w materiałach promocyjnych filmu.
Dr Śmiałowski podaje przykład filmu „Rachunek sumienia” (1964) Juliana Dziedziny. Podczas kolaudacji zażądano, by złagodzono scenę przesłuchania przez funkcjonariuszy UB. Reżyser miał wybrać do niej dwóch aktorów o „mniej złowrogich twarzach” niż Bohdan Janiszewski i Jerzy Wąsowicz. „Gdy reżyser zrealizował tę scenę raz jeszcze, z udziałem aktorów o dużo bardziej dobrotliwych twarzach – Jana Machulskiego i Mieczysława Mileckiego – efekt okazał się groteskowy. Reżyser musiał ponadto dodać nowe zakończenie, które sugerowało, że bohater po wyjściu z więzienia wróci do normalnego życia” – pisze autor monografii.
Zdarzało się, że usunięte z filmu sceny ocalały. „O fragmentach ocalonych z +Wiernej rzeki+ opowiadał mi reżyser Tadeusz Chmielewski” – wskazał dr Śmiałowski. Po 1970 r. coraz częściej zdarzało się, że ujęcia nie były już tak skrupulatnie dokumentowane przez fotosistów. Dlatego też w filmach z lat 70. i 80. fotograficzna dokumentacja z planu jest niekompletna. W przypadku niektórych filmów „ubytki” po interwencji cenzora były znaczne. Część filmów trafiała na magazynowe półki – historycy filmu nazywają je „półkownikami”. Film rekordzista „Ręce do góry” (1967) Jerzego Skolimowskiego czekał na premierę 18 lat.
Tylko nieliczni twórcy podejmowali walkę o zablokowane filmy i wycięte fragmenty swoich dzieł. Po kolaudacji „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” w grudniu 1977 r. Stanisława Barei film trafił na magazynową półkę bez szans na kinową premierę. Komedię zablokował sam wiceminister kultury i szef NZK Janusz Wilhelmi. Kilkanaście dni później reżyser przeżył pierwszy zawał serca.
W marcu 1978 r., po śmierci Wilhelmiego, w niewyjaśnionej katastrofie (lub zestrzeleniu) samolotu pasażerskiego w Bułgarii reżyser, korzystając z wydanej przez londyński Aneks „Czarnej Księgi Cenzury” Tomasza Strzyżewskiego, zdobył kontakt do cenzora odpowiedzialnego za kinematografię Przemysława Marcisza i przekonał go, by film trafił na ekrany kin. Cenzor zgodził się na warunkowe dopuszczenie komedii do dystrybucji. Ceną było jednak usunięcie 12 proc. filmu.
Z „Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz” usunięto scenę, w której Krzakowski (Krzysztof Kowalewski) wyobraża sobie, że jest już mężem Danusi (Ewa Ziętek), córki partyjnego dygnitarza, i wozi ją mercedesem klasy S. W archiwum FINA zachowało się jednak kilka fotosów aktorów przy limuzynie. Dziś stanowią one cenną dokumentację owych wyciętych 12 proc.
Zwykle usunięcie scen z filmu po kolaudacji było dla reżysera bolesnym doświadczeniem. Wyjątkowa była sytuacja, w której reżyser „pociętego” filmu pozytywnie oceniał korekty. Autor „Proszę to wyciąć…” podaje przykład komedii „Sami swoi” (1967). Sylwester Chęciński zdecydował się na usunięcie sceny wzajemnego podpalenia swoich stodół gospodarczych przez zwaśnione rodziny Pawlaków i Karguli. „Pożar realizowano już nocą. Jednak ku zaskoczeniu ekipy ognia nie dało się zbyt łatwo wzniecić. Dzień był dość mokry, słoma nie chciała się palić. Pirotechnicy musieli podlać wszystko napalmem” – pisze Śmiałowski.
Według niego scena pożaru mogła zszokować widza i stanowiła zbyt silny dysonans wobec pozostałych ująć komedii. „Na zachowanym fotosie pożar sprawiał wrażenie, że płoną nie tylko stodoły, ale też domy. To pożar totalny, po którym zostają jednie zgliszcza” – wskazał. Wiele lat później Chęciński mówił: „To było topornie opowiedziane”.
W wersji skierowanej do dystrybucji reżyser wyjaśnił przyczyny i przebieg międzysąsiedzkiego konfliktu w znacznie bardziej umiarkowany sposób – na zasadzie retrospekcji, z której wynika, że Kargul zaorał miedzę w Krużewnikach, wchodząc na pole Kargula „na trzy place” i ten, w odwecie, potraktował go kosą.
Dr Śmiałowski podkreśla, że fragmenty filmów usuwano nie tylko na skutek interwencji cenzorskich. Niektóre ujęcia, zbyt długie lub według nich – nieudane, usuwali też sami reżyserzy.
„Fragmenty filmów wycinano jeszcze po 1989 r., w nowych realiach ekonomicznych” – podkreśla dr Śmiałowski. „W 1994 r. jedna z komercyjnych telewizji usunęła z +Jak być kochaną+ Wojciecha Jerzego Hasa scenę gwałtu dokonanego przez esesmana na Felicji (Barbara Krafftówna)” – wyjaśnił. „W latach 90. zdarzało się, że przed emisją na antenie niektórych telewizji filmy po prostu skracano, wycinając zbędne – zdaniem nadawcy – fragmenty. Przycięto także +Rękopis znaleziony w Saragossie+. Reżyser wówczas zaprotestował przeciw takiej ingerencji” – dodał.
Maciej Replewicz (PAP)