Żyjemy w świecie, który chce mieć wszystko wyjaśnione, policzone i sklasyfikowane, tymczasem akt samobójczy jest zawsze tajemnicą związaną z decyzją o odejściu. Być może samobójstwo to manifest niezgody na lukrowany czas – mówi PAP Daniel Dziewit, terapeuta, autor książki „Kiedy odchodzą”.
PAP: Okres świąteczno-noworoczny znów przyniósł wiele śmierci samobójczych, przy czym wiele z nich dotyczyła bardzo młodych osób, które postanowiły się właśnie wówczas pożegnać z tym światem. Dlaczego właśnie młodzi i dlaczego właśnie wtedy?
Daniel Dziewit: Mam wrażenie, że mamy do czynienia z samobójstwami manifestacyjnymi, bardzo bolesnymi dla bliskich, ale nie przypadkowymi w czasie. Bo święta Bożego Narodzenia nie dla wszystkich są czasem miłości, przebaczenia, czasem trudno je znieść, czasem trudno się w nich odnaleźć. Samobójstwo może być właśnie takim manifestem niezgody na lukrowany czas. Jednak, gdybym miał być szczery, to dla mnie akt samobójczy jest zawsze tajemnicą związaną z decyzją o odejściu. Właśnie tajemnicą. Żyjemy w świecie, który chce mieć wszystko wyjaśnione, policzone, sklasyfikowane. A tu jest tajemnica, wielkie cierpienie, niedopowiedzenie. Nigdy nie będziemy wiedzieć, co się działo w człowieku, zanim podjął taką decyzję, jak pracował jego mózg, jak bardzo cierpiał. Ale, jak powiedziałem, świat nie toleruje tajemnicy, cierpienia, chce wiedzieć i szuka winnych.
PAP: Bo chcemy dociec, dlaczego tak się stało, dlaczego właśnie ci młodzi rzucili się na tory. Do niedawna przyjmowaliśmy, z żalem, ale jednak przyjmowaliśmy, że w czasie świątecznym na swoje życie targają się starsze, samotne osoby.
D.D.: Powiem trochę przewrotnie: obecnie młodzi są dojrzali w odwrotną stronę. Dziś 18-latek ma mentalność 13-latka sprzed dwóch dekad. Tak zostali wychowani, jako dzieciaki, niemowlaki, niemające swojego zdania, kukły, które trzeba wszędzie wozić – do szkoły, na judo, na zajęcia plastyczne. Do tego dziś dochodzi przejmująca samotność, zwielokrotniona pandemią, izolacją, nauką zdalną, strachem przed jutrem. Wrzuciliśmy nasze dzieci do sieci, w nadziei, że tam się odnajdą, ale one tam się zagubiły. Bo wielka pajęczyna nie zbliża, tylko prowadzi do jeszcze większej samotności, izolacji, odosobnienia. Do pustki, w której trudno się odnaleźć. Ale młodzi właśnie w niej szukają akceptacji, tam szukają autorytetów, których po prostu tam nie ma. Przeszukując YouTuba, Instagram wpadają w pułapkę, bo zanim znaleźli kogoś ważnego, mądrego, ta osoba już została zdeprecjonowana, podeptana, sama się przewróciła. Więc potykają się o pustkę, o idoli, którzy przestali być idolami, zanim jeszcze zostali zaakceptowani. Starsi, dorośli, mają łatwiej – zostali wychowani w wartościach, które – nawet jeśli negują – pozwalają im prostować kręgosłup.
PAP: Ostatnie badania CBOS są niepokojące: zaledwie 19 proc. Polaków uważa, że należy mieć wyraźne zasady moralne i nigdy od nich nie odstępować; 41 proc. jednoznaczne zasady moralne uważa za pożądane, ale dopuszcza, by w pewnych sytuacjach uznać je za nieobowiązujące. Za uzależnianiem swojego postępowania od konkretnych okoliczności opowiadają się najczęściej respondenci niepraktykujący religijnie, o lewicowych poglądach politycznych, mieszkający w największych miastach, głównie uczniowie i studenci.
D.D.: Nie mogę pozbyć się wrażenia, że te poglądy są odwzorowaniem tego, co można znaleźć w sieci, będącej śmietnikiem informacji, wartości i przekonań. Główny jej nurt polega na tym, żeby zdeptać wszystko, co wartościowe, żeby pognębić autorytety, jakie jeszcze istnieją. I nie jest to nasz, polski wynalazek z 2021 czy 2022 roku. Te procesy zaczęły się już dużo wcześniej, zostały opisane i przebadane. Np. w Stanach Zjednoczonych jakieś 30 proc. młodych respondentów określa się jako tzw. NONES, czyli nie do końca ateiści, ale osoby, które nie wiedzą, w co wierzą. Nie identyfikują się z żadnym katalogiem wartości – czy to chrześcijańskich, czy to judaistycznych, czy wreszcie muzułmańskich. A to jest bardzo ważne, żeby się utożsamiać z normami, które, w historii ludzkości, sprowadzały się do tego, że nie należy krzywdzić bliźnich, szanować ich, nie zabijać. Te kodeksy – nieważne, z jakimi religiami je utożsamiamy – niosły ze sobą pewne ograniczenia społeczne, zachęcały do pokory. Obecny świat nie znosi ograniczeń moralnych. I z tego też powodu NONES nie mają wsparcia, jak bardzo by go potrzebowali. Są sami, w moralnej i duchowej pustce.
PAP: I dlatego decydują się odejść? To, co w tych ostatnich dniach było zadziwiające, to fakt, że w Polsce spadła liczba zabójstw, bójek, rozbojów. Za to liczba prób samobójczych wśród młodych jest zatrważająca.
D.D.: To jest coś, co od jakiegoś czasu dzieje się na świecie, pozwolę sobie przytoczyć to, co napisała Jean Twenge w swojej książce pt. „iGen” – o dzieciakach, które urodziły się ze smartfonem przy policzku. To pozycja z 2019 r., ale już wówczas autorka zauważa, że w grupie wiekowej młodych Amerykanów – 19-24 lata – znacznie spadła liczba zabójstw, bójek, okaleczeń, spadła liczba niechcianych ciąż, za to wzrosła liczba przypadków depresji i samobójstw. To się jeszcze nasiliło podczas pandemii, kiedy dyskoteki i puby zostały zamknięte, kiedy młodzi zostali zagonieni przed ekrany komputerów. Można się teraz zastanawiać – czy mniejsza liczba zabójstw, bójek, niechcianych ciąż to coś lepszego, niż wzrastająca liczba aktów samobójczych? Osobiście obawiam się, że nie ma się z czego cieszyć. Bo to, z czym mamy dziś do czynienia w Polsce, to zaledwie wierzchołek góry lodowej, z której topnieniem będziemy musieli sobie jakoś poradzić.
PAP: W jaki sposób?
D.D.: Nie wykład, ale przykład, z samego gadania nic nie będzie. Praca nad sobą to najtrudniejsze zadanie, jakie może wykonać człowiek. Ale ta praca jest do zrobienia. Bo jeśli ja, dorosły, odszedłem od swoich wartości, w jakich mnie wychowano, jeśli sprzeniewierzyłem się celom, w jakie wierzyłem, a wymagam ich od swoich dzieci, to się nie uda. Krzyk i przemoc temu na pewno nie pomogą. Zostaniemy bezsilni. Młodzi nie kupują ściemy.
PAP: Mam wrażenie, że my, dorośli, zagubiliśmy się, sami utknęliśmy w wirtualnym świecie, w którym okładamy grubymi słowami przeciwników – jak byśmy ich nie definiowali. I w tym całym zgiełku, walce i chaosie oddaliśmy wychowanie dzieci Big-Techom. Dajemy dwulatkom smartfony, puszczamy filmiki i nie zauważamy, że jak skończą pięć lat, nie mamy wpływu na to, kim są, jak się zachowują.
D.D.: To prawda, ale nie biczujmy się, tylko spróbujmy zrozumieć. Jeśli pięć lat temu babcia dała swojemu wnuczkowi na komunijny prezent tablet, to nie wiedziała, jakie to może mieć skutki. Że jej ukochany wnusio zacznie kompulsywnie grać w jakąś głupią grę, że to go kiedyś skłoni do ćpania. Nie mieliśmy pojęcia, że za tymi wielkimi koncernami technologicznymi stoi szwadron psychologów, behawiorystów, specjalistów od uzależnień, że ich celem będzie właśnie to, żeby uzależnić od siebie jak największą ilość młodych ludzi. Przestańmy się obwiniać, wciąż możemy zareagować, nigdy nie jest za późno, żeby coś zrobić.
PAP: OK, to co możemy zrobić?
D.D.: Zachować spokój i zdrowy rozsądek. Proszę zauważyć, że od ładnych kilku lat napór wielkich koncernów technologicznych jest skoncentrowany na tym, żeby uderzyć w szkołę, tę tradycyjną, z nauczycielem stojącym przy tablicy. Atakowane są programy nauczania, ba, nawet sposoby przekazywania wiedzy. W USA była wielka awantura, która sprowadzała się do tego, że należy zakazać normalnych zeszytów, a wszyscy uczniowie powinni korzystać z tabletów i oprogramowania Microsoftu. Tak nawiasem mówiąc, to Bill Gates był harcerzem i do trzynastego roku życia nie miał w rękach komputera, Steve Jobs był majsterkowiczem, założyciele Google Sergey Brin i Lary Page czy twórca Amazon Jeff Bezos chodzili do nieużywających lub używających technologii w minimalnym stopniu prywatnych szkół Montessori. Evan Willimas, założyciel Twittera i wielu „ojców Big Techu” w swoim domach wprowadzili dla dzieci kategoryczne zakazy w używaniu technologii na zasadzie „nie ćpaj własnego towaru”.
PAP: Jednak w miejscu, w którym się znaleźliśmy mamy piątą falę pandemii, już się prawie przyzwyczailiśmy do tego, że nasze życie odbywa się zdalnie. Być może za chwilę ponownie zdalnie będzie się odbywać życie naszych dzieci.
D.D.: I tego bardzo się obawiam. Nie jestem lekarzem, nie jestem epidemiologiem, wirusologiem, jestem – przede wszystkim – ojcem swojej małej córki, a w drugim rzucie – terapeutą. Ale podeprę się literaturą: parę lat temu niejaki Nicolas Carr napisał książkę pt. „Płytki umysł”. Morał, jaki z niej wynika to ten, że edukacja zdalna jest absolutnie nieskuteczna. Jeśli ktoś ma ochotę podrążyć dalej, to namawiam do lektury prac Sashany Zuboff – z jej analiz wynika, że to, co się obecnie dzieje, ta nasza niechęć do czytania, do analizowania świata, to wszystko cofa nas do epoki sprzed Gutenberga. Możemy jeszcze to zatrzymać. Cofnąć się. Zastanowić. Dla dobra nie tyle nas, co naszych dzieci. Które właśnie stoją na rozdrożu.
Rozmawiała: Mira Suchodolska (PAP)
Autorka: Mira Suchodolska
mir/ agz/