11.6 C
Chicago
piątek, 19 kwietnia, 2024

„Zdrajca!” – historia żużlowych transferów w PRL-u

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Kiedy zawodnik z plastronem obcego klubu wychodził do prezentacji na „swoim” byłym stadionie, publiczność przeraźliwie gwizdała i skandowała „Zdrajca! Zdrajca!”. Zmiany klubu w czasach PRL-u były przez kibiców traktowane jak przestępstwo.

Dziś po zakończeniu każdego sezonu żużlowego rozpoczyna się wielka giełda transferowa. Zawodnicy podpisują kontrakty w nowych klubach albo przedłużają umowy z dotychczasowymi pracodawcami. Emocje budzą wówczas giełda nazwisk i wysokość żądanych przez zawodników stawek. Narzekania władz klubowych dotyczą jedynie tych sportowców, którzy wcześniej „dali słowo”, a potem wybrali przeciwną opcję. Kiedy już wszystko jest jasne jeszcze na długo przed nowym sezonem, kibice mogą zajmować się przewidywaniami, jak ich pupile spiszą się w nowym sezonie.
Tak jest jednak dopiero od ćwierć wieku. Wcześniejsze reguły gry, obowiązujące w czasach PRL, są dla dzisiejszych kibiców trudne do wyobrażenia. Zmiana barw klubowych była w socjalistycznym kraju traktowana przez władze zupełnie jak przestępstwo dewizowe. Stanowisko takie popierali kibice, którzy obserwując rozwój „swojego zawodnika” od nieopierzonego juniora do doświadczonego profesjonalisty, oczekiwali, że ich przywiązanie do miejscowych klubowych barw będzie równie silne w świecie sportowców. Ówczesna filozofia nie tylko sportu, ale i życia wierność jednej drużynie przez całą karierę zawodniczą stawiała za wzór – jako najwyższą cnotę sportowca. Oczywiście, nawet w PRL-u takie bariery w rozmaity, z reguły nieczysty sposób, omijano. Tak budowały swoje dream teamy w latach 50. bydgoska Polonia i rzeszowska Stal. Tego rodzaju przypadki były jednak powszechnie potępiane. A co dopiero, gdyby doszło do przejścia zawodnika z jednego do drugiego skonfliktowanego ze sobą klubu? Tak, jak z Polonii do Apatora albo na odwrót? Zawodnicy bali się przede wszystkim późniejszej reakcji publiczności. Dlatego mało kto się na taki krok odważył…
Jeszcze w latach trzydziestych, czasach „dirt-tracku”, poprzedzającego „prawdziwy” żużel, doszło do bydgosko-toruńskiej kłótni. Kiedy w 1931 roku bydgoszczanie pojechali do Torunia na towarzyskie „zawody przyjaźni” i je wygrali, upokorzeni torunianie schowali należne triumfatorom nagrody i puchary i ich nie wręczyli zwycięskim gościom. To tak bydgoszczan rozeźliło, że publicznie przyrzekli, że ich noga w mieście Kopernika nigdy więcej nie postanie. I słowa dotrzymali. Do 1939 roku.
W pierwszych latach żużla po wojnie powróciła, przynajmniej oficjalnie, bydgosko-toruńska przyjaźń. Górą był wówczas rozsądek. Torunianie chętnie użyczyli swoich najlepszych zawodników – Zbigniewa Raniszewskiego i Alojzego Zakrzewskiego – drużynie bydgoskiej Gwardii na eliminacje, decydujące o tym, gdzie będzie mieścił się centralny ośrodek zrzeszenia Gwardia. Bez toruńskiej pomocy Bydgoszcz nie miałaby drużyny ligowej, przynajmniej do 1955 roku. Można nawet przypuszczać, że cała historia bydgoskiego żużla potoczyłaby się wówczas zupełnie inaczej.
Kibice z Torunia mieli za to teraz okazję dopingować „swoich” w plastronach Gwardii Bydgoszcz. Poza Raniszewskim i Zakrzewskim startowali tam Bolesław Jeżewski i Andrzej Szadziński. Wszyscy ci zawodnicy równocześnie mogli startować w rywalizacji na tzw. maszynach przystosowanych w barwach Gwardii Toruń. Niejako na osłodę w 1953 roku torunianie zostali nawet wicemistrzami Polski! Kiedy ten rodzaj żużlowej rywalizacji zlikwidowano, stosunki między klubami zaczęły się psuć. Torunianie zazdrościli Bydgoszczy posiadania ligowej drużyny z Raniszewskim, który w kraju był traktowany jak gwiazda bydgoskiej Gwardii. Niebawem doszło do „odgórnego” przeniesienia utalentowanych piłkarzy z Torunia, braci Norkowskich, do Bydgoszczy i animozje między kibicami z obu miast odżyły.
Kolejny czas przyjaźni nadszedł, kiedy w Toruniu powołano odrębną drużynę żużlową, startującą w niższych ligach. Dopóki nie miała ona I-ligowych ambicji, dopóty na linii bydgosko-toruńskiej panowała zgoda. Mało tego, obydwa zespoły rozgrywały ze sobą towarzyskie „mecze przyjaźni” i wzajemnie wypożyczały sobie zawodników. Do cierpiącej na brak „świeżej krwi” Polonii Bydgoszcz na sezon 1963 poszedł z Torunia Bogdan Sargun. W drugą stronę bydgoszczanie, celem odbycia „szkolenia” na II-ligowych torach, skierowali do Apatora więcej swoich zawodników: Ryszarda Stachowiaka w 1961 roku, Stanisława Domanieckiego w 1962 i Czesława Safiana rok później.

Ta przyjaźń z czasem słabła, aż po sezonie 1966, kiedy Polonia „podchodziła” z ofertą startów w Bydgoszczy pod będącego w niesamowitej formie idola sportowego Torunia, Mariana Rosego, wzajemne animozje odżyły z pełną mocą. Na ponad dwie dekady pomiędzy Polonią i Apatorem zapanowała „zimna wojna” i zaciekła rywalizacja o ligowe punkty począwszy od 1976 roku, kiedy to torunia-nie zdobyli stałe miejsce w żużlowej ekstraklasie.
Długo musiało trwać, nim obydwie strony zaczęły zdawać sobie sprawę, że dzięki współpracy zyskają więcej, że derby ligowe to mecze przynoszące obu klubom największe finansowe korzyści w całym sezonie. Na początku lat dziewięćdziesiątych ub. wieku nieśmiało powrócono do wymiany zawodników, jednak wyłącznie tych z drugiej linii, jak Mariuszowie Strzelecki i Sielski czy Waldemar Cisoń. W roku 1994, kiedy Polonia miała wyjątkowo „cienkich” juniorów, wypożyczyła dwójkę torunian. Arkadiusz Lewandowski i Marcin Urbański za swą postawę w ligowych meczach zbierali oklaski bydgoskiej widowni, czego nie pamiętali nawet najstarsi kibice… Pomimo tego o zmianie barw klubowych na sąsiednie żaden z czołowych zawodników Apatora czy Polonii nadal nie odważył się nawet pomyśleć.
Pierwszym, który dokonał tego kroku, był w 1999 roku… Australijczyk Ryan Sullivan, który po trzech sezonach spędzonych w Toruniu nagle zapragnął startować w Bydgoszczy. Podczas derbów w Toruniu został przez publiczność wygwizdany, nie brakowało też na trybunach okrzyków „zdrajca!”
Wiele emocji wśród kibiców Apatora wzbudziły też przenosiny do Polonii toruńskich „trzech muszkieterów”, którzy stanowili o sile teamu „Aniołów” w latach 90., gdy zespół ten rokrocznie sięgał po medale drużynowych mistrzostw Polski. Byli to Mirosław Kowalik, który przechodził do Bydgoszczy w 2003 roku po 15 latach nieprzerwanych startów w Apato-rze i Jacek Krzyżaniak, który „przeprowadził się” w tym samym roku, ale via Sparta Wrocław. Dwa lata później uczynił to samo Robert Sawina. Także w tym samym 2003 roku w odwrotną stronę przenosił się na dwa lata Piotr Protasiewicz do Torunia. On z kolei w Bydgoszczy był przyjmowany przez kibiców za tę „zdradę” gwizdami. Symptomem nowych czasów był casus Roberta Kościechy, który swoją osobą starał się łączyć Toruń z Bydgoszczą. Wychowanek Apatora, w dodatku syn zawodnika związanego przed laty z toruńskim klubem, w 2006 roku przyszedł do Polonii, ale nie bezpośrednio z Torunia, tylko z Wybrzeża. Potem po roku startów w Bydgoszczy wrócił na trzy sezony do Torunia, by ponownie wylądować w Polonii, gdzie zakończył już karierę. I kiedy zdawało się, że dawne animozje w sprawie zmiany barw klubowych są już tylko wspomnieniem, duchy przeszłości jeszcze raz ożyły. Przez niemałą część kibiców toruńskich konsekwentnie „bojkotowany” był Tomasz Gollob, który „Aniołem” został na sezony 2013 i 2014.
To oczywiste, że dziś o rywalizacji bydgosko-toruńskiej na żużlu nawet nie może być mowy, tak wielka jest różnica klas i potencjału, zwłaszcza finansowego Get Wellu i Polonii. Ale kiedy wszystko wróci do „normy” i znów kibice w Bydgoszczy i w Toruniu będą mogli się wybrać na ekstraligowe derby, czy wówczas ktoś jeszcze z trybun zakrzyknie do kogoś: „Ty zdrajco!”?

Krzysztof Błażejewski (aip), Fot. Jeden z najlepszych polskich żużlowców lat 50. ub. wieku, Zbigniew Raniszewski z Torunia startował w lidze jako bydgoszczanin

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520