Podmiotowość, partnerstwo, wspólny program – takie miały być trzy podstawowe warunki wejścia SLD w koalicję z Platformą. Żaden nie został spełniony. Trudno się więc dziwić, że po sobotnim „tak” władz Sojuszu partyjne doły są zdruzgotane, a lider Włodzimierz Czarzasty, choć nadrabia miną – dotkliwie upokorzony.
Jedyny zysk to parę miejsc na listach wyborczych do Parlamentu Europejskiego dla zgranych już nieco polityków, którzy – jak choćby Leszek Miller – od dawna kontestowali działalność SLD. Nietrudno zrozumieć taktykę władz Sojuszu. Po sromotnej porażce w ostatnich krajowych wyborach parlamentarnych nie chcą one najwyraźniej ryzykować kolejnej wyborczej katastrofy. Łatwiej i wygodniej przytulić się do politycznego partnera.
Przez ostatnie 3,5 roku w SLD, niestety, nie pojawił się żaden świeży pomysł na odzyskanie zaufania lewicowego elektoratu i przyciągnięcie nowych wyborców. Jedyna strategia to wyciąganie z niebytu zapomnianych, czasem także skompromitowanych polityków. SLD nie jest wyjątkiem. Świeżego pomysłu brakuje także Platformie Obywatelskiej. Grzegorz Schetyna jakby nie dostrzegał, że świat się zmienia i nie da się na dłuższą metę zbijać politycznego kapitału tylko na strachu przed PiS. Szeregowi członkowie partii zżymają się na marazm i kolesiostwo w partyjnych strukturach. W sensie ideologicznym koalicja SLD i PO raczej nie dziwi.
Mówiło się o niej od dawna. Sojusz dawno już przestał być kojarzony z wartościami lewicowymi. A w Platformie konserwatywne skrzydło dziś kompletnie się nie liczy. Po odejściu Jarosława Gowina najpierw Donald Tusk, a potem Grzegorz Schetyna bardzo pilnowali, by nie wyrósł żaden silny lider tej frakcji. Problem w tym, że taka koalicja jedynie utrwala dualizm na polskiej scenie politycznej. A Polacy, zmęczeni już walką PO i PiS, czekają na alternatywę. SLD nie wykorzystał szansy, by ją stworzyć.
Małgorzata Nitek aip