20.8 C
Chicago
czwartek, 10 października, 2024

„Wielka Gra”, „Pegaz”, „Sonda” – kultowe programy TVP znowu na antenie?

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Niektórzy twierdzą, że TVP odświeża przeboje PRL: „Sondę”, „Pegaz” czy „Wielką Grę”. W pewnym sensie tak jest, ale nie można zapominać, że były to bardzo dobre programy, dla wielu wręcz kultowe. Czy w telewizji pod wodzą Jacka Kurskiego mogą powstać ich nowe wersje, które porwą współczesnych widzów jak przed laty?
Zapowiedzi o powrocie kultowych programów z czasów PRL to też doskonały pretekst, by przypomnieć to, co fascynowało zarówno twórców telewizyjnych, jak i widzów prawie pół wieku temu. Najlepszym programem popularno-naukowym w historii polskiej telewizji okrzyknięto „Sondę” i to niemal od samego początku jej nadawania. Jej prowadzący Andrzej Kurek i Zbigniew Kamiński szybko zyskali sobie wielką popularność, a ich nagła, tragiczna śmierć do dziś budzi tyleż wątpliwości, co teorii spiskowych. Dziś wielu zarówno wśród byłych dziennikarzy, czy telewizyjnych realizatorów, jak i samych widzów przyklaskuje pomysłowi kierownictwa TVP, które zapowiada powrót do tej kultowej serii, jaka swój początek miała w zamierzchłych latach 70. Ale „Sonda 2” Anno Domini 2016 to będzie już całkiem inny program. Co prawda, pretekst do tego, aby przypomnieć dawnych twórców i ich odcinki jest wręcz idealny. Właśnie dziś wszystkie te techniczne nowinki, jakimi raczyli nas Kurek z Kamińskim prawie pół wieku temu, mają swój oszałamiający ciąg dalszy. Jak np. wysłane w kosmos dwa Voyagery, o czym było w pierwszym odcinku „Sondy”. Kilka lat temu opuściły już Układ Słoneczny i dziś, jako wytwory ludzkiej technologii i inteligencji znajdują się najdalej od Ziemi. Dziś będzie można zweryfikować i skonfrontować dawne wyobrażenia o przyszłości świata, a także, jak marzy się TVP, dać impuls do tego, aby za kolejne 40 lat powstała „Sonda 3”. Nowa „Sonda” będzie miała jednego prowadzącego i ma to być fizyk, dziennikarz i autor książek, dr Tomasz Rożek. Będzie to program interaktywny, z mocnym istnieniem w internecie, przyciągając uwagę użytkowników mediów społecznościowych, aby sami również wyruszyli w samodzielną drogę odkryć i badań.
Kiedy we wrześniu 1977 roku Telewizja Polska po raz pierwszy nadała „Sondę”, prowadzącym był tylko Andrzej Kurek, z wykształcenia fizyk po Uniwersytecie Warszawskim. Ale już w kolejnych odcinkach pojawił się Zdzisław Kamiński, ekonomista. Stworzyli niezapomniany duet. Jak swego czasu pisał Wojciech Orliński, wyjątkowość programu polegała na zerwaniu z tradycyjnym schematem popularyzacji nauki, w którym jakiś Ekspert przez duże E wygłasza ex cathedra swoje nieomylne poglądy na wszystko. Kurek i Kamiński ani nie uważali się za ekspertów, ani nie dawali jednoznacznych odpowiedzi. To widz miał rozstrzygnąć, czy opowiada się za naukowym „szkiełkiem i okiem” Kurka, jego wiarą we wszechmoc nauki, czy za podważającym wszystko, wybitnie sceptycznym Kamińskim. Panowie dyskutowali na antenie, a materiały, jakie pokazywali, nierzadko zdobywali z Zachodu, zupełnie prywatnie, bo telewizja nie kupowała żadnych materiałów. Orliński przypomniał, jak w 1984 roku Zdzisław Kamiński skarżył się na te wieczną improwizację: „Do zrobienia modelu bakterii wyniosłem z domu kordonek, którego nie chciała mi wydać żona, bo był trudny do zdobycia, a mi akurat był potrzebny czerwony i niebieski”. Stanisława Ryster to świetna kobieta. Nie była kapryśna, nie grymasiła, nie robiła z siebie wielkiej gwiazdy. Prawdziwa dama Rok 1989 z jednej strony przyniósł w Polsce wolność, z drugiej – zapowiedź, że formuła „Sondy” się kończy. Kurek z Kamińskim planowali nowy program, tym razem ekonomiczny – mieli w swoim stylu omawiać wprowadzane reformy gospodarcze. Można się było spodziewać, że ostro będą punktować poczynania władzy. Być może to zrodziło szereg spiskowych teorii na temat ich śmierci. Zresztą wersji jest kilka. Jedna mówi o zderzeniu samochodu, w którym podróżowali Kurek z Kamińskim z drugim samochodem, inni o plamie oleju, który wyciekł za szosę i spowodował, że auto Kurka i Kamińskiego wpadło w poślizg. Jan Tyszler, legendarny realizator światła w telewizji, nazywany przez pracowników TVP artystą światła, a także ostatnio autor niezwykle popularnej książki „Wieluń i pamięć”, w której dwa rozdziały poświęcił wspomnieniom z pracy w TVP, w rozmowie z „Polską” wspomina, że miała to być farba, jaka wyciekła z samochodu, który wyjechał z fabryki farb. – To była prawdziwa tragedia – wspomina Jan Tyszler. – A Kurek z Kamińskim to byli niezwykle zacni panowie. Ciekawie przedstawiali problemy naukowe, techniczne, choć przecież zmagali się z tym, z czym zmagaliśmy się wszyscy. Po pierwsze w tamtych czasach pracowaliśmy w telewizji w systemie Secam. Nie był to dobry system. Czerwienie wychodziły rozmazane, obraz był nieostry. Ale myśmy pokochali ten system ze względów politycznych – pochodził z Francji, a tam były silne związki zawodowe, w których duży wpływ miała partia komunistyczna. Dziś, kiedy oglądam tamte stare programy, widzę, że brakuje w nich soczystości kolorów, wszystko jest buraczkowo-sraczkowe – śmieje się Jan Tyszler. I przypomina o jeszcze jednej chorobie tamtych czasów, urastającej wręcz do rozmiarów epidemii. To była niechęć do wydawania przez telewizję sławetnych dewiz. – W związku z tym lampy analizujące w kamerze, które światło przerabiają na impulsy elektryczne, pracowały u nas, mając na koncie tysiące godzin pracy, podczas gdy można je było wykorzystywać tylko przez 1000 godzin. Próbowano więc przedłużać im życie, chowając do lodówek, bo ziębione, mogły pracować dłużej, ale już po 15 minutach pracy w kamerze stawały się gorące. Ten obłęd dewizowy trwał i wówczas, gdy do telewizji zaczęto wprowadzać mikroporty – trzeba było mieć do nich akumulatory, które kupowało się w Pewexie za dolary. Kombinowało się więc, jak je doładować, cudowano. Takie to były czasy. No i park oświetleniowy mieliśmy na niskim poziomie. Zdaniem Jana Tyszlera programy popularno-naukowe w telewizji mają sens i dzisiaj, bo przecież wciąż nie wszyscy mają dostęp do takich kanałów jak Discovery czy Planete. – Ale powinien on być dobrze zrobiony. My jednak, mam wrażenie, wciąż jesteśmy zaściankiem, jeśli chodzi o realizację, mało korzystamy z nowinek i ciekawostek – uważa dawny pracownik TVP. Jeśli jednak chodzi o „Wielką Grę” nie tylko Jan Tyszler nie jest tu wielkim optymistą, ale i sama Stanisława Ryster, która kilka dni temu w rozmowie z „Faktem” wyraziła wiele wątpliwości, zarówno i co do swojego powrotu, jak i tego, czy dziś można zrobić tak samo profesjonalny program, jak za dawnych czasów. Nie wierzy, że mógłby on być robiony porządnie.

Stanisława Ryster była najdłuższą prowadzącą ten program (nieprzerwanie przez 31 lat), ale nie jedyną. Kiedy program zaistniał w telewizji w 1962 roku, prowadził go Ryszard Serafinowicz, a jego asystentką była Joanna Rostocka. Wbrew temu, co się sądzi, nie był to nasz własny, polski format, ale wierna kopia amerykańskiego quizu „The $64,000 Question”. Serafinowicz po wydarzeniach marca 1968 roku emigrował z Polski do Kanady, a wtedy prowadzącą została Joanna Rostocka. Już wtedy przy programie pracował też Jan Tyszler, jako realizator światła. A to akurat nie była łatwa praca, o czym za chwilę. Rostocka straciła pracę – z anteny zdjął ją ówczesny szef Radiokomitetu Maciej Szczepański. Prowadzącym został Janusz Budzyński, a w końcu, w 1975 roku Stanisława Ryster. Nadała programowi zupełnie nową formę, zmieniony został scenariusz, a sam program ukazywał się już dwa razy w tygodniu. Niełatwo było się dostać do „Wielkiej Gry”, uczestnicy miesiące poświęcali na przygotowania, ale byli i tacy szczęściarze, którzy głowną nagrodę zdobywali po kilkanaście razy. Prawdziwego wyczynu dokonał Jan Wolniakowski, specjalizujący się w literaturze światowej, wygrywając program 18 razy, czy Marek Kurkowski, spec od muzyki, który wygrał „Wielką Grę” 15 razy. – „Wielka Gra” była zbyt profesjonalna. Pytania dotyczyły szczegółów. Jeśli był temat „Muzyka”, to pytania dotyczyły, który opus, jaki mazurek, etiuda, numer poloneza. Uczestnicy mieli fenomenalną pamięć i wiedzę, ale widza nie obchodzi to, jak długo się przygotowywali. Widz słyszał bardzo mądre, wyselekcjonowane wiadomości, o których nie ma pojęcia. Zaczynało więc to go nudzić. A program, zwłaszcza typu „zgaduj-zgaduja” musi widza wciągać tak, żeby on też miał przekonanie, że gdyby poszedł do telewizji, to też by wygrał, widz musi uczestniczyć w tej zgadywance – uważa Jan Tyszler. Ale o samej prowadzącej nie da powiedzieć złego słowa: – Świetna kobieta, nie była kapryśna, nie grymasiła, nie robiła z siebie wielkiej gwiazdy – mówi. Podobne zdanie ma córka Jana Tyszlera, Marta, również długoletnia dziennikarka TVP: – Osobiście poznałam panią Stanisławę Ryster. Sympatyczna, z klasą, prawdziwa dama. Wymagająca. Wszystkiego pilnowała sama, perfekcjonistka, osobiście musiała wszystkiego dopiąć, aby ujęcia były jak najlepsze. Ale prywatnie – bez zadęcia, swojska, bez fochów. W pracy miała klasę – swoje wymagania potrafiła w kulturalny sposób przedstawić – opowiada Marta Tyszler. Jan Tyszler w swojej pracy realizatora światła najbardziej narzekał na kabiny, jakie zaistniały w programie, do których to dwaj gracze wchodzili na ostateczną rozgrywkę. – Podejrzewam, że zaprojektować je musiał Adam Słodowy, bo to on był takim majsterklepką – śmieje się Jan Tyszler. Problem powodowały szyby w kabinach. – Otóż szyby w tych kabinach musiały być dźwiękoszczelne, aby gracze nawzajem się nie słyszeli. Pierwsza szyba była specjalnie odchylona, żeby odbijać światło w stronę podłogi a nie kamer. Ale druga szyba była pionowa i te wszystkie światła kamer odbijały się w drugiej szybie. To była dla mnie męka, wysiłek i problem. Wściekałem się. W końcu z nich zrezygnowano, a ja również w tej sprawie interweniowałem. Graczom założono słuchawki, i też jeden drugiego nie słyszał. Tak się kombinowało. Ale był i inny problem – światło rozchodzi się w linii prostej, ale też rzuca cień. Wtedy nie było jeszcze mikroportów, jakie można przypiąć i każdy mógł mieć własny dźwięk. Były tak zwane boomy, coś na kształt belek, na których umieszczono mikrofony, a które hulały po całym studiu. – No i rzucały cienie, co było irytujące. – Jak je omijać, jak sprawić, aby obraz miał fotograficzną miąższość, aby nie był rozmyty, aby był ciekawy dla widza, nie zbyt kontrastowe, widać było twarze? Trzeba było pogłówkować z ustawieniem reflektorów, z ich natężeniem. Niejednokrotnie w czasie programu trzeba było to natężenie zmieniać, wygaszać, niektóre dopalać, uważając na te mikrofony, które latały na tych bomach – wspomina Jan Tyszler. Ostatni odcinek „Wielkiej Gry” wyemitowano w 2006 roku. Decyzję o zdjęciu go z anteny podjął zarząd za prezesury Bronisława Wildsteina. Wtedy powodem była niska oglądalność. Najstarszym z programów, jaki już wiosną ma wrócić do TVP to „Pegaz” – w TVP istniał od 1959 roku, miał wielu prowadzących, kilkuletnia przerwę i chwilową reaktywację w 2009 roku, po czym zrezygnowano z jego nadawania. Ostatnim prowadzącym był Filip Łobodziński, który zresztą z „Pegazem” współpracował już i w latach 90. – W 2004 roku zakończył żywot „Pegaz” nadawany w pewnej ciągłości. Zresztą wtedy okazjonalnie go oglądałem. Przyznam szczerze, nie podobały mi się te odcinki, prowadzone przez Kazimierę Szczukę. Z dużym zainteresowaniem oglądałem program, kiedy „Pegaz” prowadzili Świetlicki z Dyduchem – opowiada Filip Łobodziński. W latach 90., kiedy „Pegaz” prowadził Janusz Wróblewski, krytyk filmowy zwiazany z „Polityką”, Łobodziński dostał propozycję tworzenia flesha z wysokiej kultury na bazie tego, co pokazywała niemiecko-francuska telewizja ARTE. – To była regularna pigułka najważniejszych wydarzeń kulturalnych, jakie się wtedy działy w Europie. Trwało to może rok, może krócej. Ale nawet nie byłem chyba wymieniany na liście płac. Robiłem to trochę na lewo w redakcji Wiadomości TVP, gdzie wówczas pracowałem. To pierwsza moja styczność z Pegazem. W 2009 roku w styczniu zadzwonił do mnie Roman Rogowiecki, dziennikarz muzyczny, który był wtedy doradcą ówczesnego prezesa zarządu TVP. To był egzotyczny zarząd, związany z Samoobroną, nie sądziłem, że mogą mieć tego typu doradców. Prezesem był Farfał, ale wiceprezesem Tomasz Rudomino. Koniec końców poszedłem na spotkanie, do TVP. I zgodziłem się. Zebrała się bardzo fajna ekipa, reżyserem był Janek Sosiński, dokumentalista, którego znalem sprzed lat, świetni byli redaktorzy, operator, twórczy i fajny facet. To był nowoczesny język obrazu, dziwne przemazy, przeostrzenia, trochę wideoklipowe, ale ludzie starsi, którzy to oglądali, mówili, że nie jest to agresywne, w stylu MTV, tylko, że to rzeczywiście próba wsączenia nowszych form obrazu, do czegoś, co i tak ma stateczną formę. Wymyśliliśmy formułę, że ten „Pegaz” nie będzie miał stałej scenografii, za to będzie miał stały element scenografii, i to będzie wyrzeźbiona figurka – albo duża, albo miniaturka, kiedy gdzieś jedziemy – wspomina Filip Łobodziński. Program był chwalony, Jarosław Gugała z Polsatu mówił: „Wreszcie w TVP jest coś, co mnie nie obraża”.
Program zabił czas nadawania. – Program nadawany był od marca 2009 roku do czerwca , czyli 3 miesiące, a pora nadawania była 8:45 rano. A wtedy grupa trzymająca piloty ma średnią wieku 7 lat. Potem nastąpiła przerwa na wakacje, po wakacjach wznowiono, zmieniono nam pory nadawania, tym razem była to godzina 12.45 w sobotę. Pora jeszcze gorsza, bo wtedy cała Polska stoi w marketach, nawet ta inteligentna. Po 3 miesiącach przyszła karteczka z kolejnego, chyba to był już trzeci zarząd, z wiadomością, że zarząd uznał, że wstrzymuje produkcję programu „Pegaz”. I tyle. Nie było żadnego uzasadnienia. Dziś Filip Łobodziński nie myśli o powrocie do TVP. – Ta instytucja wymaga gruntownej reformy, a przede wszystkim pomysłu, jak ma funkcjonować. Jest rozrośnięta, zbyt wielka, zbyt kosztowna. Reformę nie od tego powinno się zacząć, że wraca się do starych, sprawdzonych formatów. On jest zrozumiały, jak zrozumiały jest powrót do sentymentów, odgrzewania wspomnień. Ale to może się nie powieść ze względów ekonomicznych. Te programy są przecież niezwykle kosztowne. A czy przyniosą korzyść? Mimo to, pewne sygnały, jakie płyną do mnie z Woronicza, nie uważam za negatywne. Podoba mi się to, że teraz „Pegaz” miałby być nadawany w okolicach nadawania „Teleexpressu”. Lepiej dotrze do ludzi. Niczego nie przekreślam, będę obserwować, co z tego wyjdzie.

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520