-1.2 C
Chicago
czwartek, 28 marca, 2024

Socjolog Maciej Gdula: „Mini 500 Plus” ma odnowić kontakt PiS z jego elektoratem. WYWIAD

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Sprawa nagród, Gowin, któremu nie starczało do pierwszego, kwestia majątku Morawieckiego – to wszystko podważa legitymizację PiS w oczach własnych wyborców – mówi socjolog Maciej Gdula w rozmowie z Witoldem Głowackim.

W swoich badaniach elektoratu PiS wskazywał pan na wagę moralnego poczucia wyższości części wyborców tej partii, po części wynikającego z ich przekonania, że popierają ludzi bardziej etycznych od politycznych konkurentów. Czy to przekonanie mogło zostać zachwiane po serii doniesień o wysokości nagród dla ministrów czy zarobków ludzi z politycznej nominacji w spółkach Skarbu Państwa? Sprawa nagród – i reakcji na nie – to niewątpliwie bardzo poważny problem, jeśli chodzi o postrzeganie PiS przez wyborców tej partii. PiS obiecywał im, że będzie partią Dobrej Zmiany, ludzi moralnych, wstrzemięźliwych, uczciwych i tym samym całkowicie różną od poprzedników. Jarosław Kaczyński był zaś w tej konstrukcji osobą, która miała kontrolować PiS, politykiem postrzeganym jako ktoś, kto znajduje się właściwie poza strukturą władzy, być może wręcz ponad polityką. W oczach wyborcy PiS mogło być więc całkiem naturalne, że nawet jeśli poszczególni ludzie z PiS będą w nieprzyzwoity sposób próbowali robić kariery i zawłaszczać środki publiczne to Jarosław Kaczyński będzie tym kimś, kto coś podobnego zawsze zauważy i rozliczy.

Dobry car, źli bojarzy, dobry cesarz, tylko źli ministrowie – bardzo stary motyw. W tym wypadku jest to jednak wzmocnione przez fakt, że Jarosław Kaczyński rzeczywiście przyjął pozycję kogoś, kto nie siedzi w jakiejkolwiek instytucji, w której miałby konkretne, określone zadania, obowiązki czy byłby ograniczony procedurami. Nie, on siedzi na Nowogrodzkiej – gdzie jego jedynym zadaniem jest zastanawianie się, w którą stronę powinna zmierzać Polska i pilnowanie własnej partii. Z tego zadania on się naprawdę długo wywiązywał – i cały czas był postrzegany zgodnie z przyjętą rolą.

Chwilowo używa pan czasu przeszłego – to już przeszłość? Niekoniecznie, ale te kilka ostatnich tygodni czy miesięcy to czas, w którym ludzie zaczęli mieć poczucie, że Kaczyński tej roli już nie pełni. Mam wrażenie, że zaczął się chwiać cały model sprawowania władzy, który Kaczyński ustanowił – i który dla ludzi był atrakcyjny, przekonujący. Model, w którym wyborcy mogą akceptować to, że PiS przejmuje różne instytucje, bo po pierwsze, to jest ich odzyskiwanie z rąk dawnych elit, a po drugie, Jarosław Kaczyński sprawuje przecież nad tym kontrolę i sprawia, że nie mamy do czynienia z nadużyciami. W tym sensie w oczach wyborców, to nie były żadne nieuzasadnione kariery, tylko jak najbardziej prawomocne odzyskiwanie Polski. Dziś jest już kilka pęknięć w tym obrazie. Oczywiście kwestia nagród, które uznano za nieuzasadnione wynagradzanie ministrów, bo przecież tych nagród nie przyznawano za żadne wyjątkowe osiągnięcia, tylko wypłacano je stale, poza regułami, jako rodzaj dodatku. Jarosław Kaczyński natomiast nie zareagował na to wystarczająco szybko. Nie zareagował na jeszcze jedną rzecz, która jest równie ważna, jak te nagrody. Chodzi mi o wypowiedź ministra Gowina – że 17 tysięcy nie starcza mu do pierwszego. Ta jedna wypowiedź znaczyła niemal tyle samo, co te wszystkie nagrody dla ministrów. Gowin przecież przebił minister Bieńkowską i jej słynne słowa, że „za 6 tysięcy, to może pracować albo idiota, albo złodziej”. I to przebił o ponad 10 tysięcy. To się musiało spotkać z co najmniej nieprzychylną reakcją tzw. zwykłych ludzi popierających PiS. Ale z drugiej strony – jeśli już taka wypowiedź się zdarzyła – to Jarosław Kaczyński powinien był Gowina rozliczyć. Zawsze mogą się znaleźć ministrowie, którym uderza woda sodowa do głowy. Ale w takiej sytuacji Kaczyński powinien być na stanowisku – i natychmiast zwolnić takiego ministra.

Kaczyński powinien był wtedy wyrzucić Gowina? Tak – i to najpóźniej dzień po jego wypowiedzi. Skoro tego nie zrobił, to potwierdził, że nie rządzi.

Gowin – zupełnie jak w czasach Platformy – znów ma te kilka szabel, które mogą zachwiać większością w parlamencie. Ale ugięcie się przed tym znaczy, że ze względu na kalkulacje polityczne zarzucany jest projekt Dobrej Zmiany. To znaczy, że w imię trzymania władzy tolerowana jest niemoralność. To znaczy, że arytmetyka sejmowa jest ważniejsza niż etyka. W ramach uzasadnień moralnych dla rządów PiS-u, to się po prostu nie mieści w głowie. Przynajmniej dla części ludzi, którzy popierają PiS. W ten sposób zaczął się wewnętrzny kryzys modelu władzy zaproponowanego i realizowanego przez PiS.

W każdym razie Kaczyński po początkowym milczeniu w sprawie nagród czy nawet autoryzacji tego, że zostały przyznane, w końcu zwołał konferencję i ogłosił, że ministrowie mają przelać pieniądze do Caritasu, a do tego uposażenia posłów zostaną obcięte o 20 proc. Krytycy Kaczyńskiego wskazują na to, że on nie był tu konsekwentny. Że najpierw pozwalał Beacie Szydło bronić tych nagród, a później się wycofał – i tak dalej. Ale ja mam wrażenie, że ta decyzja o zwrocie nagród jednak dużo bardziej pasuje do tego, czym jest PiS i czym są rządy Kaczyńskiego, niż obrona tych wysokich uposażeń. To właśnie jest taki PiS, który ludzie chcą widzieć u władzy: z Kaczyńskim, który sprawuje kontrolę, z Kaczyńskim, który patrzy swoim ludziom na ręce, Kaczyńskim, który dba o to, żeby politycy nie zapomnieli, jak to jest być zwyczajnym człowiekiem. Przy tym wszystkim zaś reakcja Kaczyńskiego służy legitymizacji jego władzy. To, że posłowie się zbuntują, to tylko napędzi poparcie dla PiS. Bo będzie oznaczało, że Kaczyński znów zrobił na siłę coś wbrew interesowi partii – czyli zrobił to, co należy.

Między wierszami zdaje się pan mówić coś jeszcze – nie ma i nie będzie żadnej Dobrej Zmiany i żadnego PiS-u bez Kaczyńskiego? Jestem przekonany, że nie. Projekt PiS bez Kaczyńskiego nie istnieje, a rządy PiS-u bez Kaczyńskiego są niewyobrażalne. Ludzie mogą mówić, że nie ufają Kaczyńskiemu, on może sobie być na samym dole rankingów zaufania. Ale to jest właśnie przykład kogoś, kogo się nie lubi, ale kogo się popiera. Można za nim nie przepadać, ale wiadomo, że on ma ważną i nieprzyjemną zarazem rolę do odegrania. Dzisiaj właśnie tak wygląda, moim zdaniem, relacja między Kaczyńskim a ludźmi popierającymi PiS. Gdyby go zabrakło, PiS traci rację bytu. PiS wcale nie jest spajany jakąś silną i jednoznaczną ideologią. To nie jest partia, która łączyłaby ludzi myślących dokładnie tak samo, ani nawet ludzi, którzy popieraliby jeden i ten sam program. Nie, to jest partia, którą popierają bardzo różni ludzie – jednak zawsze wierzący w to, że to właśnie Kaczyński jest odpowiednim liderem.

Kaczyński wrócił do swojej roli nakazując przelanie nagród do Caritasu. Ale na ostatniej konwencji PiS tylko trochę ofuknął swoich ludzi, a potem przekazał pałeczkę Mateuszowi Morawieckiemu i Beacie Szydło. Ci zaś rozłożyli cały wachlarz nowych propozycji o charakterze socjalnym. W pańskich badaniach przewija się teza, że motywy socjalne jako klucz do zwycięstwa PiS-u są jednak przeceniane. W takim razie po co PiS ogłasza 300 zł wyprawki szkolnej dla każdego dziecka albo pakiet udogodnień dla młodych matek? Ten socjalny wymiar polityki PiS jest oczywiście bardzo istotny. Ale należy go rozumieć jako część większego projektu zmiany. Zmiany, która ma sprawić, że od państwa będzie można więcej oczekiwać, że stanie się ono narzędziem solidarności, że projekty takie jak 500 Plus będą nas zbliżać do Europy. To wcale nie jest postrzegane jako pieniądze po prostu sypnięte do kieszeni. W tym sensie kolejne posunięcia, które mają charakter socjalny, niejako odnawiają kontakt PiS-u z jego publicznością. Chodzi o przypomnienie najlepszych momentów w rodzaju 500 Plus. Wyborca widzi w tym momencie PiS, który nie tylko – dzięki Kaczyńskiemu – potrafi jakoś kontrolować sam siebie. Oprócz samoograniczenia jest jednak coś dla ludzi – jakaś nowa oferta, jakieś nowe propozycje, które mają charakter mini-500 Plus.

Czy możemy się ich spodziewać jeszcze więcej – im bliżej wyborów – czy raczej całego maratonu wyborczego zaczynającego się od wyborów samorządowych? I czy w ogóle ogólnopolski program PiS może się w jakiś sposób przełożyć na wyniki wyborów samorządowych? Wybory samorządowe są oczywiście bardzo specyficzne. Czymś innym są wybory do rad gmin, czymś innym do sejmików, a jeszcze czymś innym są wybory prezydentów miast. Z nich wszystkich najbardziej zbliżone do wyborów ogólnokrajowych są wybory do sejmików. I tak, w ich wypadku to może być coś, co będzie sprzyjało dobremu wynikowi PiS-u. Z drugiej strony, tutaj Kaczyński z pewnością obawia się tego, że wyniki będą się jednak różniły in minus w stosunku do wyniku z 2015 roku czy sondaży ogólnopolskich. I próbuje się przed tym zabezpieczyć po to, by uniknąć przekonania, że oto po dwóch zwycięstwach w 2015 roku, passa się odwróciła. Powiedział pan o maratonie – to jest bardzo celne określenie. Często jest tak, że jedne wybory ustawiają też te kolejne.

Rok 2015, by nie szukać daleko, jest tu całkiem niezłym przykładem. Owszem. I Kaczyński stara się o tym pamiętać w kontekście wyborów do sejmików. Wybory gminne to już zupełnie inna historia – tam ogromną rolę odgrywają komitety lokalne. A jeśli chodzi o wybory na prezydentów miast – to w dużych miastach PiS-owi i tak niezwykle trudno będzie zaproponować kandydatów zdolnych do wygranej.

Czy socjalne propozycje PiS są zagrożeniem dla lewicy – bo to przecież ona teoretycznie powinna być kojarzona z programami o charakterze socjalnym, redystrybucyjnym? Wydaje się, że te kolejne posunięcia socjalne PiS rzeczywiście jakoś blokują prostą dla lewicy drogę przelicytowania PiS pod względem socjalnym. Ta droga wydaje się być zamknięta także z innego powodu. Po prostu dlatego, że ktoś, kto z pozycji bardzo małej partii obiecywałby bardzo dużo, nie wyglądałby szczególnie poważnie. Kiedy ma się 5 albo 8 procent i miałoby się ogłosić, że da się ludziom więcej niż partia, która rządzi i która systematycznie daje im coraz więcej, to nie byłoby to szczególnie przekonujące. Lewica mogłaby przeciwstawić się PiS-owi przede wszystkim proponując odmienny model rządzenia. To, co cechuje rządy i PiS – i co ja nazywam neoautorytaryzmem, to całkowity brak negocjacji – nie dyskutuje się z partnerami, tylko z pełnym przekonaniem, dość brutalnie, wprowadza się własne rozwiązania. Lewica ma tu do zaoferowania model, który w wielokrotnie większym stopniu uznaje negocjacje i wspólne wypracowywanie rozwiązań. Pewnym idiomem może tu być pojęcie dojrzałości. Model przyjęty przez PiS – i w jakimś sensie atrakcyjny dla części wyborców – wspiera rodzaj politycznego zdziecinnienia. Oto jest ojciec, który wszystkim kieruje, ktoś, kto rządzi i nie pozwala dorosnąć tym, z którymi współpracuje. On ich wszystkich prowadzi. On o wszystkim decyduje. I to właśnie stawia obywateli w sytuacji zdziecinnienia, w której nie sposób mówić o odpowiedzialności za swoje czyny. To jest coś, czemu się można przeciwstawić, oferując rządy, które uwzględniałyby realną sprawczość, realną podmiotowość ludzi.

Pisał pan o antyelitarności wyborców PiS, to także jeden z wniosków z pańskich badań. Dlaczego hasło rozliczenia z elitami czy ich wymiany jest w wypadku PiS tak nośne? W zeszłym roku ukazała się książka Rafała Matyi o polskiej klasie politycznej – znajdziemy tam mnóstwo dowodów na to, że politycy PiS to tacy sami przedstawiciele „establishmentu III RP”, jak ich koledzy z Platformy czy SLD – często zawodowi posłowie, ludzie pełniący wielokrotnie różne ważne funkcje w państwie. Zważywszy na to wszystko, dlaczego właściwie PiS jest tak łatwo postrzegane jako partia antyelitarna? Na pewno służy temu to, że PiS stale posługuje się językiem dystansu do elit, przedstawia siebie jako partię ludzi, którzy zawsze byli na marginesie i zawsze byli w opozycji. I temu trochę służy to uwypuklanie konfliktów, które stawiały ich w kontrze do różnych ważnych postaci III RP. Pierwszy taki konflikt to ten między Kaczyńskimi i Wałęsą na początku lat 90. Później znalezienie się w połowie lat 90. poza parlamentem. Następnie cała ta krytyka „układu” z końca lat 90. i początku lat 2000 – to też jest widziane jako dowód polityki opozycyjnej i niezłomnej. W tym kontekście cała historia uczestnictwa ludzi PiS w instytucjach politycznych III RP nie jest niczym szczególnie obciążającym. Dominuje poczucie, że Kaczyński pozostaje kimś, kto nigdy dotąd tak naprawdę nie rządził. Raczej uczestniczył w życiu politycznym w roli wiecznego opozycjonisty. Temu też trochę służy to, że w PiS rzeczywiście są też osoby, które przyszły niejako z zewnątrz. Tak jest z premierem Morawieckim, tak jest z wicepremierem Glińskim, tak jest też z Beatą Szydło, w jakimś sensie podobnie jest też nawet z Andrzejem Dudą (pomijając karierę w kancelarii Lecha Kaczyńskiego). Strategia Jarosława Kaczyńskiego polega na tym, że on namaszcza takie osoby, które są w stanie uwiarygodnić wizerunek PiS, trochę go odnowić, odmłodzić i zarazem wzmocnić postrzeganie PiS jako partii ludzi „nowych”, „nieuwikłanych” itp. Ale oczywiście – i to jest dla mnie szczególnie ważne – przy tym wszystkim PiS nie ma żadnej przekonującej odpowiedzi na problem, na którym wyrasta.

Jaki dokładnie problem? Cały antyegalitaryzm PiS jest zbudowany na całkowicie realnym problemie – na tym, że w Polsce elity udają, że ich nie ma. Chowają się, eufemizują dystanse, nie mają też tak naprawdę żadnych narzędzi, by opowiedzieć, dlaczego są potrzebne. By uzasadnić swoje miejsce, odpowiedzialność, swoją rolę. W takim popularnym języku to się przejawia w tym ciągłym powtarzaniu, że „my wciąż jesteśmy społeczeństwem klasy średniej”, „wciąż jesteśmy na dorobku”, „musi minąć wiele lat, zanim zbudujemy nasze własne, nowe elity”. Tymczasem ludzie widzą, że to jest po prostu nieprawda. Mamy elity w Polsce. Mamy ludzi, którzy żyją nie tylko inaczej niż klasa ludowa, tylko żyją też zdecydowanie inaczej niż klasa średnia. Ci ludzie nie muszą brać kredytów, ani wysyłać gdziekolwiek CV. Nie jest też tak, że jeżdżą, ledwo, raz do roku na wakacje.

Mówiąc o klasie średniej w Polsce ma pan, jak rozumiem, na myśli raczej ludzi osiągających średni polski poziom dochodów, niż odpowiednik europejskiej klasy średniej? Bo tu też byłoby nieco inaczej z tymi kredytami niż wakacjami. Tak, na pewno. O przynależności decyduje tu też to, że nie wykonuje się pracy fizycznej. W tym sensie także pielęgniarki należałyby do klasy średniej. A także nauczyciele czy specjaliści w firmach. Ludzie rzeczywiście często średnio zarabiający, ale wykonujący po prostu pracę umysłową.

Średnio albo wręcz słabo zarabiający, skoro włącza pan do klasy średniej i pielęgniarki. Tak. Ale znów, jeśli popatrzymy na zarobki w Polsce, to to „słabo” to jest jednak nadal „średnio”. Tak właśnie wygląda polska klasa średnia. Spora część tej klasy średniej popiera PiS. A jednocześnie polską klasę średnią naprawdę wkurza każde odkrycie, że w Polsce jednak istnieje klasa wyższa, że istnieją ludzie, którzy nie muszą brać kredytu na mieszkanie i którzy nie mają większości materialnych problemów, których doświadcza przeciętny Polak. PiS wykorzystuje tę frustrację, ale tak naprawdę nie ma pomysłu, jak uzasadnić w specyficzny dla siebie sposób istnienie elit. Słyszymy: „My wymieniamy elity i dlatego jesteśmy bardziej wartościowi, a poza tym te elity nachapały się w nieuzasadniony sposób”, a po chwili wychodzą takie rzeczy, jak sprawa Mateusza Morawieckiego i jego majątku. To kolejna kwestia, która bardzo mocno w tym ostatnim czasie uderzyła w wizerunek PiS-u. Bo w czasie, gdy partia Morawieckiego opowiada o rozliczaniu elit i ich wymianie, sam Morawiecki przepisuje swój majątek na żonę, żeby nie było widać, jak bardzo jest bogaty. Tak właśnie jest z tymi rządami – one wypływają na pewnym realnym problemie, który mamy w Polsce – problemie legitymizacji elit (nie tylko politycznych, ale i gospodarczych czy kulturalnych) i uzasadnienia ich roli. Ale zarazem PiS nie próbuje skonstruować takiego uzasadnienia. Tymczasem w Polsce prawdziwej politycznej innowacji dokonałby ktoś, kto by na nowo potrafił zdefiniować rolę elit. Ze strony PiS nic takiego nie widać.

Może dla PiS zwyczajnie nie jest to ważne? Ale to właśnie stąd biorą się te wszystkie obecne kłopoty PiS-u. Niektóre rzeczy trzeba po prostu ukrywać, w innych wypadkach trzeba obniżać pensje albo zwracać nagrody, żeby się jakoś uprawomocnić. Oni nie mają żadnego pomysłu, jak opowiedzieć o roli elit – i jak oczekiwać od nich więcej. W tym sensie PiS wyrasta na bardzo określonym napięciu, ale nie daje na nie żadnej trafnej odpowiedzi.

A pan ma tu jakąś odpowiedź? To jest wielkie wyzwanie przed Polską – nie tylko przed PiS-em. To oczywiście nie jest tak, że to tylko PiS jest w tej kwestii beznadziejny. Być może raczej wszyscy jesteśmy tu jakoś beznadziejni – a przynajmniej słabi. Na pewno trochę inny rodzaj odpowiedzialności stoi tu przed biznesem, a inny przed naukowcami, artystami, elitami kulturalnymi. Od biznesu więc wymagałbym choćby większego nacisku na dobroczynność, wzmocnienie społeczności lokalnych, inwestowanie w dobra publiczne.

Rozumiem, że serial Dominiki Kulczyk raczej pana nie przekonuje? Mam wrażenie, że problem polega głównie na tym, że biznes dopiero zaczyna się tego uczyć. I stąd te wszystkie wpadki. A co do Dominiki Kulczyk – ja z jednej strony zgadzam się z całą krytyką tego projektu. A z drugiej – widzę, że ona jednak przynajmniej coś robi czy może próbuje robić. Podejmuje jakiś wysiłek. Być może wyczuwa, że jednak jest w Polsce poważny kłopot z uprawomocnieniem biznesu – jeśli tak, to jej się to chwali.Przedsiębiorcy mogliby też inicjować różne akcje związane z podnoszeniem jakości życia społecznego. Ja na przykład zaproponowałem, żeby wystąpili z projektem usunięcia z Polski tych wszystkich tablic reklamowych, którymi zakryli prawie cały kraj. Przecież te wszystkie tablice systematycznie niszczą Polskę estetycznie. Wszystko jest w tablicach – od małego zakładu, który się ogłasza na 10 tabliczkach, po wielkie billboardy przy autostradach. Polski już spod tego nie widać. Może przedsiębiorcy zrobią coś dla Polski i w końcu pousuwają te tablice, które obrzydzają nam życie, a przy tym są kompletnie nieefektywne. Właśnie czegoś takiego oczekiwałbym od elit, przynajmniej biznesowych.

A jeśli chodzi o elity naukowe czy kulturalne? Tu miałbym inne oczekiwania. Skoro rozmawiamy o polityce – nauka to kolejny obszar, w którym PiS nie ma kompletnie nic do powiedzenia poza powtarzaniem po Platformie: „Dołączymy do najlepszych uniwersytetów” – po to, żebyśmy kiedyś tam mogli się pochwalić, że nasze uczelnie są już nie w czwartej, ale w trzeciej setce w rankingu najlepszych uniwersytetów świata. To kompletnie nieinnowacyjna i bardzo prowincjonalna filozofia. Bo czym są uniwersytety dla Gowina? Czymś, czym być może będziemy się mogli pochwalić przed ludźmi z zewnątrz. Najwyraźniej nie jest nam natomiast potrzebna nauka, która pomogłaby nam w odpowiedzi na lokalne potrzeby czy w tłumaczeniu naszego lokalnego doświadczenia. Nie chcę tu sobie wsadzać korony na głowę – ale po co ja właściwie zrobiłem to badanie w Miastku i raport z niego? Naprawdę nie po to, żeby się tym pochwalić za granicą, albo opublikować artykuł w prestiżowym piśmie naukowym, które dałoby dużo punktów w rankingu.

Zaryzykuję – to może po to, żeby coś zrozumieć? Tak, żeby zrozumieć, co się z nami dzieje. Bo ja tak widzę swoje zadanie jako naukowca. Według pewnych określonych standardów naukowych, staram się zrozumieć, co się z nami dzieje. Do tego właśnie się mogę przydać. I to jest coś, z czego ma prawo mnie rozliczać wspólnota. PiS niczego takiego nie chce. Chce, żebyśmy byli wykonawcami projektów naukowych, które przychodzą ze światowych centrów. Tak, jak polskie fabryki w dużej mierze są montowniami produktów z wyprodukowanych na Zachodzie części, tak my w nauce mamy montować rzeczy, które wymyślają centra naukowe. Takiej wizji nauki jestem zdecydowanie przeciwny.

Tymczasem ta wizja nauki obowiązuje w Polsce nie tylko w czasach PiS i Platformy, ale obowiązywała już za czasów rządów Millera i Buzka. Idźmy w górę w testach PISA, zbierajmy punkty w rankingach – przecież właśnie pod to został ustawiony cały system edukacji – nie tylko nauka. Tutaj z kolei w roli prawdziwych elit zawodzą elity polityczne. To ich rolą powinna być selekcja tego, co jest realnym, sensownym celem od tego, co jest imitacją, naśladownictwem, mrzonką odbiegającą od interesów społeczeństwa, które reprezentują. Elity polityczne zawiodły na zupełnie innym poziomie niż ten, który najczęściej się wskazuje. Ludzie chętnie uważają, że politycy są skorumpowani, pazerni, niemoralni. Tymczasem oni najczęściej zawodzą po prostu intelektualnie.

Być może to jest rodzaj klucza do wszelkich innych rozczarowań politykami? Być może tak. (śmiech). Ale w Polsce elity muszą się naprawdę całkowicie na nowo wymyślić – i to jest zadanie na najbliższe lata. Taką próbę zredefiniowania pozycji elit, zbudowania alternatywy wobec tego potępiania ich w czambuł i jednocześnie ukrywania ich istnienia, mogłaby z powodzeniem podjąć lewica.

 

 

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520