Spytała mnie redakcja „Polski Times”, czy Donald Trump jest najbardziej propolskim prezydentem w dziejach USA. Do pewnego stopnia da się odpowiedzieć na to twierdząco – pisze publicysta Piotr Zaremba.
Bez wątpienia wystąpienie Trumpa w lipcu 2017 roku na Placu Krasińskich w Warszawie było najżyczliwszym, jakie kiedykolwiek adresował którykolwiek amerykański szef państwa do Polaków. Zapewnił nam w ten sposób darmową reklamę. Nie poprzestał na pochwałach współczesnej współpracy z nami, ale zajął się naszą historią i narodową tożsamością wychwalając pod niebiosy naszą dziejową drogę. Wcześniej takie słowa nie padały. Nawet Ronald Reagan mówił sporo o Polakach w kontekście ich oporu wobec komunizmu podczas stanu wojennego wprowadzonego przez komunistów, ale głębiej w ich sprawy się nie zapuszczał.
Dyplomacja miłych słów
Oczywiście nie jest to wyraz autentycznych pasji Trumpa, który pozostaje brutalnym biznesmenem z bardzo powierzchowną wiedzą o świecie. Po prostu obecny prezydent powierzył przygotowanie tej mowy samym Polakom, a ci wiedzieli, co ich naród chce usłyszeć (autorstwo przypisywano Markowi Chodakiewiczowi). Zupełnie logicznym dalszym ciągiem było częściowe spełnienie tęsknot obecnego polskiego rządu do poszerzenia wojskowej obecności Amerykanów w Polsce. Okraszone nota bene kolejnymi gestami. Specjalnie dla prezydenta Dudy zorganizowano paradę latających fortec nad Białym Domem, co nie zdarzało się od kilkudziesięciu lat. Oczywiście motywacje są bardzo przyziemne. Z jednej strony Trump bardzo chciałby wygrać w kilku wschodnich i środkowo-zachodnich stanach „wahających się” (Pensylwania, Michigan. Ohio, Wisconsin), gdzie Polonia jest częścią tamtejszej klasy pracującej. Udało mu się to w roku 2016.
Ceną było między innymi wyborcze spotkanie z Kongresem Polonii Amerykańskiej, którego liderom obiecał uważne słuchanie postulatów narodu znad Wisły. Z drugiej ku Polsce popycha go część jego niekonsekwentnie realizowanych, ale jednak wyraźnych koncepcji geopolitycznych. Trump chciałby osłabić spoistość Unii Europejskiej. Więc państwo rządzone przez ekipę częściowo eurosceptyczną jest jego naturalnym partnerem. W ramach Europy próbuje maksymalnie osłabić Niemcy. Stąd sprzyjanie takim ekonomicznym, ale w podtekście i politycznym inicjatywom jak Trójmorze (lub Międzymorze). Kraje Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej mają być amerykańskimi partnerami, równocześnie dzięki różnorakim regionalnym więzom nieco mniej uzależnionymi od Berlina.
Zaczęło się od Wilsona
To oczywiście nie jest cała prawda o relacjach polsko-amerykańskich. Wypadnie jeszcze wrócić do kłopotów i zagrożeń, jakie z nich wynikają. Ale politycy obecnego obozu rządzącego podkreślają, że nigdzie nie są tak mile witani jak w Waszyngtonie. Nawet jeśli czasem ta serdeczność jest zaprawiona lekkim protekcjonalizmem – by przywołać sławną sekwencję z prezydentem Dudą podpisującym umowę na stojąco obok rozpartego na krześle Trumpa. Amerykanie wiedzieli o Polsce z reguły niewiele. Jeden z ich największych erudytów w kwestiach międzynarodowych Theodore Roosevelt, republikański prezydent z lat 1901-1909, i kandydat na prezydenta z roku 1912, wspominał w jakimś liście pod koniec pierwszej wojny światowej, że Polacy zawsze sprawiali kłopot na wschodzie, co najmniej od czasów króla Bolesława Srogiego (chodziło o Chrobrego albo Śmiałego). Nie wiadomo, co dokładnie polityk miał na myśli. Ale w kategoriach problemu traktowała sprawę polską administracja amerykańska w pierwszej fazie tej wojny – nie chciano kłopotać Rosji. Trump chciałby osłabić spoistość UE. Więc państwo rządzone przez ekipę częściowo eurosceptyczną jest jego partnerem Demokratyczny prezydent Woodrow Wilson zmienił w końcu to nastawienie. Uznał odrodzenie Polski za jeden z celów wojny. Potem wykonał na rzecz Polaków kilka gestów na konferencji paryskiej. Żeby było zabawniej, prawie nic o nich nie wiedział i niespecjalnie ich lubił.
W swojej książce napisanej przed prezydenturą opisywał ich jako jeden z dzikszych, właściwie niepożądanych w USA, narodów imigranckich. Na jego zmianie stosunku do sprawy polskiej zaważyły najmocniej dwa czynniki. Po pierwsze agitacja Polonii, która choć złożona z ludzi biednych i pozbawionych społecznego prestiżu, mocno o sobie przypominała. A była przeważnie częścią elektoratu demokratów. Po drugie, osobista dyplomacja muzyka Ignacego Paderewskiego, który bywał w Białym Domu i zyskał pewien wpływ na decyzje Wilsona. Częściowe wycofanie się Ameryki ze spraw europejskich oznaczało brak zainteresowania takimi krajami jak Polska.
Kolejne ekipy rządzące USA zachęcały rząd w Warszawie do unormowania relacji z Niemcami, a kiedy to się wreszcie stało, w roku 1934, przestały obserwować, co dzieje się w tym regionie. Demokrata Franklin Delano Roosevelt, rządzący w latach 1933-1945, był mocno popierany przez amerykańskich Polaków w kwestiach wewnętrznych, bo prowadził opiekuńczą politykę socjalną, ale nie rewanżował się większym zainteresowaniem naszą sytuacją międzynarodową. To się odrobinę zmieniło dopiero po wybuchu II wojny światowej, kiedy sprzyjając naszym zachodnim aliantom Amerykanie wykonali jakieś gesty wobec polskiego rządu na emigracji. Od grudnia 1941 roku byliśmy formalnymi sojusznikami. Na początku 1942 roku to opór Waszyngtonu przeszkodził Anglikom w podpisaniu układu z Sowietami sankcjonującymi de facto ich zabory z lat 1939-1940 (a więc między innymi zagarnięcie naszych wschodnich ziem).
Amerykańska rozgrywka z komunizmem
Ale gra Roosevelta była bardziej skomplikowana. W roku 1939 nie uznał agresji Stalina na Polskę za powód do blokowania z nim relacji handlowych. I czym bliżej końca wojny, tym bardziej gotów był składać polskie interesy na ołtarzu dobrych relacji z ZSRS. W roku 1944 ubiegając się o kolejną kadencję, przyjmował serdecznie w Białym Domu premiera Stanisława Mikołajczyka i nie szczędził obietnic Kongresowi Polonii Amerykańskiej – jak teraz Trump. Nie powiedział im jednak, że już w Teheranie prawie rok wcześniej odstąpił wschodnie ziemie polskie Moskwie. Ukoronowaniem tej polityki było dogadanie się ze Stalinem co do nowych władz polskich w Jałcie. Rozżaleni Polacy wsparli w 1946 roku republikanów, co pomogło im w chwilowym zdobyciu przewagi w Kongresie. Administracja kolejnego demokraty Harry’ego Trumana stawała się coraz mocniej antykomunistyczna i antysowiecka, ale mogła tylko dość bezradnie kibicować polskiej opozycji skupionej wokół Mikołajczyka.
Sfałszowane wybory w Polsce w styczniu 1947 roku stały się argumentem na rzecz twardszej polityki wobec Sowietów – stąd doktryna powstrzymywania komunizmu. Ale bezpośredniego wpływu na to, co działo się w Polsce Amerykanie nie mieli. Nie miał jej ani Truman, ani głoszący program „wyzwalania” Europy wschodniej republikanin Dwight Eisenhower, ani demokratyczni prezydenci z lat 60. John Kennedy i Lyndon Johnson, ani kolejni republikanie w Białym Domu Richard Nixon i Gerald Ford. W Polsce USA stało się za to wytęsknioną krainą. Nieliczne wizyty polityków z USA w Warszawie zmieniały się w wielkie manifestacje sympatii. Ale od czasu odrzucenia przez polskie komunistyczne władze planu Marshalla w roku 1947, wzajemne relacje były limitowane, a propaganda komunistyczna dbała o to aby zbliżenie z „imperialistami” nie stało się zbyt wielkie. Jeśli temat polski pojawiał się w ogóle w ustach amerykańskich prezydentów, to głównie w kontekście oceny całego systemu komunistycznego.
Czasem były to sytuacje całkiem paradoksalne. W roku 1976 republikański prezydent Ford w debacie z demokratycznym konkurentem Jimmym Carterem oznajmił, że Polska jest państwem wolnym, co uznano za przejaw naiwności. Ford przegrał prawdopodobnie również z tego powodu. Jak widać żadna z wielkich amerykańskich partii nie miała tu stałej linii. Carter pomógł polskiej opozycji głosząc program praw człowieka. Miało to pewien wpływ na powstanie „Solidarności” w roku 1980. Jego republikański następca Ronald Reagan (1981-1989) wspierał polski antykomunizm jeszcze mocniej. To przez pryzmat wdzięczności dla jego gestów, w Polsce wykształcił się wokół dobrych relacji z Ameryka swoisty konsensus. Po roku 1989 objął on nawet dawnych komunistów mających z Waszyngtonem własne konszachty.
Gra z Rosją, gra z Polską
A zarazem administracja republikanina George’a Busha seniora zabiegała o to aby Wojciech Jaruzelski pozostał prezydentem, a polskie ekipy solidarnościowe przestrzegała przed pochopnym drażnieniem Moskwy. Rosjanom obiecano wojskową nieobecność USA nad Wisłą, co jest teraz przełamywane, jednak bardzo ostrożnie i za cenę słownych łamańców. Oczywiście polską sytuację na arenie międzynarodowej znacznie poprawił akces do NATO w 1999 roku. Był to wielki sukces polskiego lobbingu w Waszyngtonie, bo trzeba było zdobyć dla rozszerzenia głosy w Senacie. Ale też każda kolejna amerykańska administracja zaczynała od zabiegów o odprężenie w relacjach z Rosją. Dotyczyło to i demokraty Billa Clintona, i republikanina George’a W. Busha juniora, i demokraty Baracka Obamy.
Trump wzbudził w tym kontekście mieszane uczucia nad Wisłą. W czasie niekonwencjonalnej kampanii jego ludzie zdawali się składać jakieś obietnice Rosjanom. On sam mówił o Władimirze Putinie jak kiedyś Roosevelt o Stalinie – jako o ciekawym człowieku, którego należy pozyskać. I równocześnie składał hojne obietnice Polakom. Za to służby jego państwa pozostały konwencjonalnie zdystansowane wobec Rosji, bastionem oporu przeciw łagodzeniu stosunku do niej pozostał Kongres. W efekcie polityka Trumpa wobec Putina była i jest zygzakowata. Całkiem ostatnio amerykańska administracja nie wsparła twardego oporu Wielkiej Brytanii wobec akcesu Rosji do G7. Na razie w ofercie, jaką przywozi ze sobą Trump, przeważają prezenty. Takie gesty w teorii sprzyjają obecnie rządzącym Zwiększanie wojskowego, wciąż niestałego kontyngentu amerykańskiego nad Wisłą jest, warto to przypomnieć, kontynuacją polityki Obamy z końca jego urzędowania.
Dwa lata temu zauważyliśmy tych żołnierzy równie mocno, jak usłyszeliśmy ciepłe słowa samego prezydenta. Pojawia się oczywiście cały czas pytanie o cenę tego amerykańskiego zaangażowania. Kiedy Trump ze swoją charakterystyczną rubaszną protekcjonalnością chwalił Polskę, że za tę obecność płaci wyłącznie ona, opozycja natychmiast uznała to za symbol nadmiernej ustępliwości pisowskich polityków. Ale też dla tej wysokiej ceny nie ma chyba specjalnej alternatywy. Liderzy opozycyjnej PO najpierw sobie dworują, a potem tę politykę de facto żyrują, nawet jeśli ich zaplecze medialne czy intelektualne jest bardziej toksyczne. Warto tu dodać, że sama ekipa Trumpa jest w sprawie stosunku do Polski równie niejednolita jak w każdej innej. Sekretarz obrony James Mattis, konsekwentnie unikający wizyt w Polsce wprawdzie odszedł, ale w różnych rządowych instytucjach, w tym w Pentagonie, często przestrzega się przed nadmiernym dowartościowywaniem Polaków – z wielu powodów.
Kwestia wysokiej ceny
Zarazem mogą nas w sferze polsko-amerykańskich relacji czekać inne, może bardziej zdradliwe niespodzianki. Wszystkie administracje USA były proizraelskie, co najmniej od czasów Kennedy’ego. Ale Trump bije pod tym względem wszelkie rekordy, jego rodzina jest mocno związana ze środowiskami żydowskimi, on sam do tego problemu podchodzi, inaczej niż do większości innych, z prawie kaznodziejskim zacięciem. Nic też dziwnego, że Ameryka wyjątkowo mocno wsparła Izrael w dyplomatycznej wojnie z polską ustawą o IPN, próbującą karać za „polskie obozy śmierci”. Żydowski lobbing triumfuje także na innych odcinkach, by przypomnieć poparcie niemal całego Senatu USA dla rewindykacji tak zwanego mienia bezspadkowego, czyli roszczeń zgłaszanych nawet wtedy, kiedy nie ma spadkobierców obywateli polskich żydowskiego pochodzenia. W kołach dyplomatycznych można się zetknąć z twierdzeniami, że choć polski rząd przypomina, że nie ma w tym względzie żadnych zobowiązań, to prędzej czy później się ugnie.
Wywołałoby to potężne perturbacje w polskiej opinii publicznej, bo byłoby po prostu niesprawiedliwe. Na razie w ofercie, jaką przywozi ze sobą Trump, przeważają prezenty. Łącznie z dość niejasną perspektywą zniesienia wiz między Polską i USA, co wymagałoby jednak spełnienia kryteriów formalnych, no i na końcu zgody Kongresu. Niewątpliwie gotowość wykonania takich gestów przez prezydenta USA w teorii sprzyja obecnie rządzącym. Ale też nie mogą się oni przywiązywać do wizji relacji całkiem bezkolizyjnych. Kiedy Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji próbowała nakładać karę na TVN, stację kontrolowaną przez kapitał amerykański, ambasador Mosbacher zareagowała natychmiast. A amerykański inwestor wszedł właśnie do innego koncernu medialnego Axel Springera, wydającego takie opozycyjne tytuły jak Onet czy Newsweek. Jeśli PiS nadal planuje rewolucję na rynku medialnym, będzie się musiał mocno oglądać na amerykańskich partnerów.
Ta administracja przedstawiana w debatach wewnątrz USA jako fundamentalistyczna, niemal faszystowska, źle zareagowała na dymisję polskiego Sądu Najwyższego, sprzeczną z amerykańską doktryną niezależności sądownictwa. A amerykańska ambasada chętnie angażuje się w kampanie na rzecz gejów. Trump może zresztą żądać od Polaków różnych rzeczy, łącznie z wspieraniem rozmaitych ekonomicznych frontów w wojnie handlowej z Chinami. Słodycz dyplomacji bywa szybko zastępowana cokolwiek obcesową brutalnością polityki transakcyjnej. Nie lekceważę miłych słów o Polsce. Słowa to w dzisiejszej polityce towar tak samo wymierny jak wszystko inne. I przypuszczam, że jesteśmy skazani na wdzięczność. Nawet jeśli nie raz i nie dwa przyjdzie nam, nie tylko politykom PiS, ale i zwykłym obywatelom, zgrzytać zębami.