0.9 C
Chicago
wtorek, 10 grudnia, 2024

Marek Niedźwiecki: Bez muzyki, bez radia byłbym frustratem bez celu (rozmowa)

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

O swoim dzieciństwie i miłości do radia – opowiada Marek Niedźwiecki, dziennikarz muzyczny i jeden z bohaterów książki „Pasjonaci. Rozmowy o tym, co w życiu ważne” autorstwa naszej dziennikarki Doroty Kowalskiej.

„Bez muzyki, bez radia byłbym człowiekiem bez osobowości, frustratem bez celu” – to pana własne słowa.

Napisałem kiedyś taką książkę „Nie wierzę w życie pozaradiowe” i teraz niewykluczone, że będę musiał napisać następną: „Wierzę w życie pozaradiowe”, bo wszystko bardzo się zmieniło w ciągu ostatnich kilku lat. Nie wiem, czy będzie dla mnie jeszcze miejsce w radiu. Chciałbym je nadal robić, ale jeśli nie będzie dla mnie miejsca, to spokojnie usunę się w cień. Będę sobie robił swoje ulubione rzeczy: będę grał muzykę, pisał bloga, może znowu polecę do Australii.

W Trójce, w ogóle w polskim radiu, sporo się ostatnio działo. Panu musi być szczególnie ciężko, bo poświecił pan życie muzyce.

No tak, ale dlatego jestem w dobrej sytuacji. Mam od groma płyt w domu i tu na Myśliwieckiej. W czasach, kiedy nie mam ochoty oglądać telewizji, uciekam w muzykę. Nigdy nie słuchałem jej tak dużo, jak słucham teraz, przyznaję. I to jest fantastyczna sprawa. Nigdy nie miałem czasu na słuchanie tak dużej ilości muzyki. Często było tak, że słuchałem, wiem, że to źle zabrzmi, pierwszych trzech utworów, z tych trzech wybierałem jeden, który grałem i odkładałem płytę na półkę. A teraz zdarza mi się, że słucham jednej płyty siedem razy w ciągu dania, opisuję ją sobie dokładnie. Wtedy wiem, jak wchodzę na antenę, po który utwór sięgnąć, który z nich chcę zagrać. To cudowne, że mam teraz tyle czasu na słuchanie muzyki.

Jak pan myśli, czemu wam się udało? Bo zrobiliście z Trójki stację kultową. To już niemal symbol, marka sama w sobie.

Może to jest tak, że wszyscy, którzy tu pracują, dłużej lub krócej, traktują Myśliwiecką 3/5/7 jak swój drugi dom. Tutaj nie zobaczy pani tłumów, jakie widać na Woronicza czy Malczewskiego. Tu nie jest też tak, jak w radiach korporacyjnych, że jeden prezenter chodzi na korytarzu, a potem pojawi się jeszcze jeden, zmiennik tego pierwszego. My tu jesteśmy cały czas, parę godzin dziennie spędzamy razem, rozmawiamy, śmiejemy się, czasami spieramy. Wszystkie moje przyjaźnie są stąd, z Trójki, którą traktujemy, jak nasze radio.

Słyszałam, że jest pan zakupoholikiem, jeśli chodzi o płyty. Ile pan ich ma w domu, pewnie tysiące?

15 tysięcy, ale mówię tak już od 15 lat. Jestem zachłanny na kupowanie płyt, to prawda. Chociaż ostatnio mniej, bo wychodzi mniej płyt, jest mniej sklepów z płytami. Kiedyś, jak leciałem do Chicago, to przywoziłem ich dwieście, teraz jak wróciłem z Australii przywiozłem może z trzydzieści.

Pan te płyty przechowuje tutaj, na Myśliwieckiej, czy w domu?

Te, których używam częściej są tutaj…

Właśnie widzę, tysiące płyt!

No tak, ale wożenie ich w te i z powrotem, to zawracanie głowy. Od kiedy pojawiły się płyty kompaktowe, one są tak łatwe w obsłudze i tak dobrze słucha się z nich muzyki, że już bym nie wrócił do analogów, chociaż to jest vintage, to jest modne, na czasie. Jakby mnie ktoś zapytał, jak padały płyty analogowe, czy do nich jeszcze wrócimy, to bym powiedział: „Puknij się w głowę, przecież to jest anachronizm!”. A okazało się, że dźwięk z płyty analogowej jest lepszy, wprawdzie trochę trzeszczy, ale te trzaski też są modne. Są ludzie, którzy mają całe kolekcje płyt analogowych i nadal kupują płyty analogowe, bo one nadal wychodzą – na kompakcie i na analogu. Natomiast ja lubię tak bardzo ten nowocześniejszy nośnik, że przy nim zostanę. Jak mi się coś nie podoba – lecę dalej, nie muszę wstawać, przewracać płyt na drugą stronę – tak, zostanę przy kompakcie. Poza tym, gdzie bym te tysiące płyt analogowych pomieścił!

Wie pan, myślę, że pan jest człowiekiem niesłychanie szczęśliwym, bo jak tylko w pana rodzinnym Szadku podłączyli prąd i w domu u Niedźwieckich stanął pierwszy radioodbiornik, to pan od razu wiedział, co chce w życiu robić.

Tak, oczywiście. Nie chwaliłem się tym, nawet przed rodziną, bo pewnie dostałbym pasem albo dyscypliną od ojca i wybiłby mi te moje pomysły na życie z głowy. No bo jak to? W małym miasteczku Szadek, 2,5 tysiąca mieszkańców, tak trochę w środku niczego, wymyśliłem sobie, że będę pracował w radiu i najchętniej w Trójce! Pewnie, że nie mówiłem tego nikomu. Powiedziałem, kiedy poszedłem na studia i zacząłem pracować w radiu studenckim, wcześniej nikt nie wiedział, że mam taką pasję.

Czym pana radio uwiodło? Oczarowało? Muzyką?

Uwiodło mnie radio jako takie. Nie było wtedy u nas telewizora, radio było czymś istotny, ważnym. Siostra pierwsza go słuchała. Kochała się w Piotrze Szczepaniku, w Elvis’ie Presley’u. Radio zawsze grało u Niedźwieckich. Było istotnym czynnikiem życia domowego, bo w niedzielę o godz. 15.00 bodajże leciało słuchowisko Teatru Polskiego Radia i myśmy zasiadali, tak jak się teraz zasiadali przed telewizorem, przed radiem. To już było po obiedzie, bo obiad był zawsze około godz. 13.00, w niedzielę zwłaszcza – rosół i jakieś mięso, ale o godz. 15.00 każdy przykucał w swoim kącie i słuchał. Radio grało głośno, słuchaliśmy tego słuchowiska przez godzinę. Nikt nie gadał, nikt nie wychodził, telefon nie dzwonił. Radio to było nasze okno na świat.

I pewnie było też odskocznią od dość szarej jednak peerelowskiej rzeczywistości, prawda?

No tak, było siermiężnie, chociaż w takich małych miasteczka pewnie łatwiej to było znieść. Moja mama była nauczycielką, mój tata był rzeźnikiem, pracował w masarni, robił w mięsie, więc nigdy nie było biednie w naszym domu. Ale jako taki mały chłopak, 14-15-letni, myślałem, że tak będzie zawsze. Był socjalizm, absurdy, bo przecież wiedziałem, że pewne rzeczy są absurdalne, ale jednocześnie było poczucie bezpieczeństwa w takich małych miasteczkach, jak Szadek.

Wszystko było uporządkowane, każdy znał swoje miejsce.

Było wiadomo, że w niedzielę idzie się na msze. Do szkoły chodziliśmy siedem minut, klucz wieszaliśmy na szyi na specjalnej tasiemce.

Też chodziłam do szkoły z kluczem na tasiemce, wszyscy w klasie z taką biżuterią biegali na lekcje!

No tak. Szło się do tej szkoły, nikt nas nie odprowadzał, nikt nas nie odwoził, nikt nas nie odbierał. Listonosz przychodził na dużą przerwę i rozdawał dzieciom pocztę, tak, żeby nie musieć potem chodzić po mieście. Myśmy za niego robotę odwalali (śmiech) To były zalety małego miasteczka: wszyscy się znali, wszyscy wiedzieli o wszystkich wszystko. Życie było spokojne, normalne. Było biednie, nosiło się buty po starszych kuzynach, swetry…

Panu swetry dziergała mama!

(śmiech) Niestety, to była straszna trauma. Tak bardzo chciałem mieć taki normalny sweterek, nie robiony na drutach, jak mówiła moja ciotka: „Jaki ładny sweterek szelandzki masz!” (śmiech)

Wie pan, tak sobie myślę, że z tego powodu tak wiele osób tęskni za czasami peerelu, bo tęskni za tym poczuciem bezpieczeństwa właśnie. Nie było wtedy takiej rywalizacji, jak dzisiaj, takiego wyścigu szczurów.

Zwłaszcza tacy ludzie jak ja, czyli młodzi, żyli dość wygodnie. Młodego człowieka nic nie boli, jest zdrowy, niczego nie potrzebuje – rodzice wszystko dadzą, jeszcze czasami jakieś kieszonkowe dorzucą. Szkoła, potem boisko, nie było komputerów, nie było tych wszystkich rzeczy, które są dzisiaj, więc dzieciństwo w takim małym mieście było całkiem przyjemne. Dla mnie to nie była żadna krzywda, a cudowny czas.

Pan, jak wynika z pana książki, miał bardzo fajną rodzinę, strasznie ciepłą.

No tak, mama była młodsza od taty o 14 lat, była jego drugą żoną. Pierwsza żona taty zmarła na raka, nie mieli dzieci. Więc tata musiał się uwinąć, był straszy – rodziliśmy się co dwa lata, a było nas w sumie czworo. Siostra, potem ja, mama miała anemie, lekarz jej powiedział, że gdyby zaszła w ciążę może by się ta anemia wyleczyła, i były bliźniaki. Stąd jest nas czwórka. Nie wiem, jak ona sobie dawała z nami radę: jedno miało 4 lata, drugie 2 lata i bliźniaki, które się urodziły, a mieszkaliśmy w dwóch pokojach z kuchnią. Ale było fajnie, duża rodzina, to więcej zawracania głowy, ale i więcej radości.

Pana cały dzień „ustawiało” w owym czasie radio: ponoć lekcje odrabiał pan między godz. 16.00, a godz. 19.00, kiedy w radiu leciało „Popołudnie z młodością”.

Tak. Rano nie słuchało się radia, nie było na to czasu. Mama podawała nam na śniadanie mleko z jakąś słodką bułką i biegło się do szkoły na godz. 8.00. Dopiero po szkole było trochę czasu dla siebie. Wtedy w Jedynce, bo Trójka jeszcze nie docierała do małych miasteczek, leciało „Popołudnie z młodością”, w ramach którego puszczano Młodzieżowe Studio „Rytm”, a w nim „Radiokurier” o godz. 17.00, jak dzisiaj Teleexpress, to Andrzej Turski zresztą wymyślił „Radiokurier” i potem Teleexpress. Tak, radio wyznaczało mi rytm dnia. A w sobotę od godz. 18.00 do godz. 19.00 leciała „Lista Przebojów Studia Rytm”, to było dla mnie coś tak istotnego, że nawet podczas pogrzebu dziadka, wymknąłem się z niego i pobiegłem słuchać listy.

Pan żartuje?! Prysnął pan z pogrzebu dziadka, żeby posłuchać radia?

A skąd bym wiedział, jakie będzie notowanie? Nie mogłem wejść do internetu i sprawdzić. Nikt z moich bliskich, czy znajomych nie słuchał tej audycji. Więc jakby mi ta jedna audycja uciekła, nie miałbym tego notowania.

Bo pan wszystkie notowania skrzętnie zapisywał w zeszycie?

Tak, notowałem wszystko kolorowymi flamastrami. Jak kogoś bardziej lubiłem, to zapisywałem jego nazwisko i tytuł utworu czerwonym flamastrem, albo filetowym, bo lubiłem fioletowy kolor, jak kogoś nie lubiłem – bazgrałem długopisem.

I pan te wszystkie zeszyty ma do tej pory?

Niestety, przepadły.

Jak to przepadły?

A, szkoda opowiadać! Jeszcze jest szansa, że są u mojej ciotki, u której mieszkałem w Łodzi podczas studiów. Ostatnio, kiedy ciotka zmarła likwidowali jej mieszkanie i jej córka zadzwoniła: „Wiesz, tam jest jakaś taka skrzynia, tam chyba są twoje rzeczy”. Ale minęło od tego czasu parę lat i jakoś nie pofatygowałem się, żeby to sprawdzić. Wydaje mi się, że podczas przeprowadzki z jednego mieszkania do drugiego, jedna skrzynia z takimi rzeczami została na balkonie. Nowy właściciel myślał, że to do wyrzucenia i wyrzucił. Ale trudno! Mam te wszystkie notowania, bo jednak sporo ludzi słuchało wtedy listy i teraz w sieci można znaleźć te stare notowania. Mam takiego słuchacza, który mi je podsyła na bieżąco. Przez parę lat zaglądałem na „Listę studia Rytm” podczas swojej audycji „Markomiania”, ale skończyłem, bo właściwie ta lista trwała krótko – była na antenie od 1968 roku do 1972 roku, cztery lata.

Ale skąd ta potrzeba skrzętnego zapisywania tych notowań?

Jak to skąd? Trzeba było zapisywać notowania, potem robić zestawienia miesięczne, roczne – takie statystki. Lista przebojów, to moje drugie imię. Teraz już mniej. Teraz piszę swoją listę na blogu w soboty po robocie, ale nawet mi się nie chce jej potem podsumować na koniec roku. Za dużo pracy. Chociaż są słuchacze, którzy to robią i potem mi przesyłają takie podsumowania. Ale to już nie jest takie istotne, istotne dla mnie jest to, że już nie jestem na bieżąco – zaznaczam, co się ukazało, nowości. To coś w rodzaju prywatnej encyklopedii. Teraz może mniej potrzebnej, bo to wszystko można znaleźć w necie. Ale skąd ja bym wiedział, co 7 lipca 1976 roku było na pierwszym miejscu mojej listy? A To była Elecric Ligot Orchestra „Strange Magic”, pewnie niedawno wyszło. Wiem to właśnie z tych swoich skrzętnych zapisów.

Ja bym jednak na pana miejscu te zeszyty odnalazła. Wie pan ile one są warte?!

Nigdy nie chciałaby pani zobaczyć, jak ja pisałem Creedence Clearwater Reviwal. Wstyd!

Wiedział pan, co chce robić, ale bał się powiedzieć o tym rodzicom, bo pewnie dla pana taty zawód radiowca, to był żaden zawód?

Dlatego poszedłem studiować budownictwo na Politechnice Łódzkiej. Moja siostra studiowała na niej włókno, czyli na włókiennictwie. Więc ja jeżdżąc do niej ze słoikami, kiedyś to się nazywało z wałówką, zobaczyłem, że jest tam jakieś urządzenie stojące w kącie. I ona na to: „To jest nasze studenckie Radio Żak, takie wewnętrzne.” I jak ten pomysłowy Dobromir, wymyśliłem sobie, że to jest szansa na moje pierwsze radio. Chociaż przecież w akademikach w całej Polsce były wtedy studenckie radia.

Dla mnie to niepojęte, że poszedł pan na Politechnikę, na tak ciężkie studia tylko po to, żeby w radiu pracować!

Tak, chociaż wybrałem najłatwiejszy kierunek, bo jednak wydział mechaniczny był trudniejszy, chemia była trudniejsza, włókiennictwo było dla kobiet, więc zostało to budownictwo. Z tym, że potem, kiedy już studiowałem, i wiedziałem po I, II semestrze, że mnie nie wyrzucą, że nie pójdę do wojska wybrałem najłatwiejszy kierunek – taki kierunek na dyrektorów. Nie poszedłem na „drogi, ulice, lotniska”, nie poszedł na „konstrukcje”, bo tam było trudniej, ciężej. Mógłbym się potknąć. A wiedziałem, że radio będzie moim przeznaczeniem. Nie było łatwo, bo wtedy było 17 rozgłośni lokalnych i Polskie Radio, program I, II, III. IV – więc dostać się do radia było naprawdę trudne. Ale starałem się. Przedłużyłem sobie o rok studia, chociaż nie byłem jakimś słabym studentem, ale gdybym skończył studia w terminie poszedłbym do wojska. Takie były wtedy zasady. Więc zgłosiłem się na konkurs spikera do Łodzi, też przypadkiem zupełnie, dlatego wierzę w przypadki. Ktoś w Radiu Żak zapytał, czy widzieliśmy to ogłoszenie, że rozgłośnia Łódź szuka spikera. Tyle, że to był ostatni dzień przesłuchań. Pobiegliśmy z koleżanką i dostaliśmy tę robotę. Potrzebowali dwóch spikerów: jednego na pełny etat i ja go dostałem, Asia dostała pół etatu. Jeden spiker odchodził na emeryturę, koleżanka zaszła w ciążę – więc poszukiwali kogoś pilnie. Współpracowałem trochę z łódzką rozgłośnią, było tam studio „Studencko Fabryczne” – okropnie się nazywało, Józek Wojcieszczyk robił w nim programy o fabrycznych i studenckich radiowęzłach. Zrobił także audycję o Radiu Żaku, podobało mu się, jak oprawiłem ją muzycznie i stwierdził, że będę robił oprawy do wszystkich jego audycji. I tak się stało. Wojcieszczyk był stałym współpracownikiem „Radiokuriera”, Jedynki zresztą, dlatego miałem kontakt z Jedynką.

To był pierwszy moment, kiedy pan zaistniał na szerszym rynku?

Można tak powiedzieć. Jakoś zafunkcjonowałem na rynku. Kiedy zostałem spikerem, dostałem jakąś audycję do zrobienia w Łodzi. Potem można się było starać robić coś dla Warszawy, więc robiłem głównie dla Studia Gama, czyli dla Jedynki.

Mówili panu, że ma pan ciekawy głos?

Tak. Wszyscy mówili, że mam dobry głos. A poza tym, byłem młody i właściwie godziłem się na wszystko: na pracę w niedziele, w nocy.

Był pan po prostu ambitny!

Chciałem! Była praca, rzucałem się na nią bardzo chętnie. Pamiętam, jak dzisiaj, 8 grudnia 1980 roku ktoś mnie podrzucił z Łodzi samochodem, wysiadłem koło Rotundy i usłyszałem, że został zastrzelony John Lennon, miałem wtedy audycję w Studiu Gama. Takie rzeczy się pamięta, będę miał ten obrazek przed oczami do końca życia. Mieszkałem w akademiku studencki, albo gdzieś kątem u znajomych. Robiłem, powiedzmy – w poniedziałek i wtorek Studio Gama, w nocy nocne Studio Gama, w niedzielę – niedzielne Studio Gama. I pewnie gdyby nie stan wojenny, zostałby w Jedynce. Tam kierownikiem był Witek Pograniczny, który zobaczył we mnie chłopaka mogącego zrobić wszystko w radiu. Pewnie także dlatego ciągnęło mnie do Jedynki. Trójka miała wtedy taki slogan: „Starzejemy się wraz z naszymi słuchaczami”, nie chciała nowych ludzi. Miała swoich. Czasami robiłem dla Trójki audycje „Nowa Płyta”, to był taki cykl w niedzielę o godz. 15.00, Marek Gaszyński się tym zajmował. Mówiłem: „Panie Marku mam taką, taką, taką płytę”. Na co on: „Dobrze, to bierzemy”. To się zdarzało raz na miesiąc, jeśli miałem coś atrakcyjnego. Dlatego musiałem szukać atrakcyjnych rzeczy, tylko wtedy robiłem coś dla Trójki.

Stan wojenny przezimował pan w domu, w Szadku.

Tak.

Przytył pan podobno!

(śmiech) Przytyłem, moja mama świetnie gotowała.

I zaraz potem była Trójka, prawda?

Tak, pamiętam, że 12 grudnia miałem audycje „Studio Stereo Zaprasza” prezentowałem płytę grupy Foreigner, płyta nosiła tytuł „Four” – przed północą była część pierwsza, a po północy miała być druga. Mój brat, który siedział w Zduńskiej Woli chciał nagrać tę drugą część i już się nie dało. Dowiedzieliśmy się w domu o stanie wojennym, kiedy tata wrócił z kościoła i powiedział nam o tym. Włączyliśmy telewizor – pasy, dopiero potem pojawił się generał i wygłosił komunikat. Pierwsza rzecz, chciałem się jakoś skontaktować z ludźmi z radia, ale wszystko było odcięte. Telefony nie działały. Więc miałem przymusowe ferie. Raptem do 1 kwietnia, czyli prawie cztery miesiące. Potem było coraz łatwiej, można było zadzwonić. Okazało się, że Trójka ruszy w kwietniu i że będę miał stamtąd propozycję. Dowiedziałem się o tym od Zosi Kruszewskiej, z którą wreszcie udało mi się porozmawiać, to realizatorka z Trójki. Powiedziała; „Nie odbieraj telefonów z Jedynki, bo będą ci chcieli coś zaproponować wcześniej, ale Trójka na pewno ruszy w kwietniu”.

Więc trochę się o pana bili?

Nawet nie, tylko nikt nie chciał wtedy robić listy przebojów.

(…)Pan się spodziewał, że Lista Przebojów Trójki będzie aż takim przebojem, całe pokolenia się na niej wychowały?

Nie miałem o tym pojęcia. Chciałem to robić, jakby dla siebie. Po prostu bardzo mi na tym zależało. Nie myślałem nawet o tym, ile osób będzie tego słuchać. Nauczyłem się słuchać Listy Przebojów Radia Luksemburg, słuchałem przez wiele lat American Top 40, Amerykańskiej Listy Przebojów i wymyśliłem sobie, jak ja tę listę będę robił, jeśli ją dostanę. Od 1975 roku mniej więcej, układałem swoją listę przebojów, najpierw to była dziesiątka, potem piętnastka, teraz trzydziestka. Naturalnym wydawało mi się, że będę taką listę prowadził. I nie mówiłem do ludzi tubalnym głosem: „Jestem, słuchajcie mojej listy”, mówiłem do jednego słuchacza.

Moi znajomi, przyjaciele, właściwie całe moje pokolenie czekało na sobotę i pana listę przebojów!

Pamiętam takie wakacje. Zrobiłem z 20 notowań, potem, kiedy pojechałem na wesele mojego brata, jedno notowanie robił za mnie Marek Kawecki, nie wypadało przecież nie pojechać na ten ślub. Ale po jakimś czasie pomyślałem, że muszę zrobić sobie krótkie wakacje. Pojechałem do Sopotu, wypadała w czasie tego mojego urlopu jedna sobota, ktoś za mnie poprowadził tę listę, już nawet nie pamiętam kto, może Piotr Kaczkowski. W sobotę o godz. 19.00 postanowiłem sobie zrobić spacer po Sopocie – środek lata, piękna pogoda i z każdego otwartego okna leciała lista.

I co pan wtedy poczuł?

Poczułem po raz pierwszy, że to jest coś, co warto robić, bo ludzie tego słuchają. Oczywiście były kartki. Na początku 100 głosów na pierwsze notowanie, ale w ciągu krótkiego czasu, kiedy na liście pojawiła się „Autobiografia” Perfektu tych głosów zrobiło się 1700. Dzisiaj wydaje się, że to nie dużo, ale proszę sobie wyobrazić 1700 kartek pocztowych! Listonosz przynosił całe worki wypchane tymi kartkami, liczyliśmy je, potem trzeba było wynająć studentów do obsługi poczty, bo nikt w zespole nie był w stanie tego wertować.

Ale czuł pan, że odniósł sukces?

Nigdy nie traktowałem tego w kategorii sukcesu. Cieszyłem się, że to lista, która jest w Trójce i jestem jednym z jej prowadzących. To była radość. Choć tak naprawdę, dotarło do mnie, jaką lista ma słuchalność przed tysięcznym notowaniem. To było coś niezwykłego, w ciągu jednego dnia byłem najważniejszym człowiekiem w mediach. Może to nie brzmi dzisiaj dobrze, ale byłem u Kamila Durczoka w „Wiadomościach” i u Grzesia Miecugowa w „Faktach”, a potem jeszcze na koniec u Joli Pieńkowskiej w „Monitorze” o godz. 22.30, kiedy już lista się skończyła. Polsat przyjechał skręcić początek tej listy. Nagle w telewizji zobaczyłem artystów: Korę, Markowskiego, Rodowicz, Urszulę, którzy mówili o naszej liście, o tym, jakie miała dla nich znaczenie. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że udało nam się stworzyć naszym zespołem coś wielkiego.

Dorota Kowalska (aip)

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520