4.7 C
Chicago
sobota, 20 kwietnia, 2024

Marcin Kydryński rozstał się z radiową Trójką: „Podróże nauczyły mnie, by nie ferować łatwych wyroków”

Popularne

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520

Marcin Kydryński przeżywa gorący okres: właśnie rozstał się z radiową Trójką, a na rynek wydawniczy trafiła jego nowa książka – „Dal”. Z tej okazji opowiada nam jak zmieniły go podróże do Afryki, które zabrały mu dziesięć lat życia.

– Powiedział pan kiedyś w jednym z wywiadów: „Myśliwiecka 3/5/7 to najważniejszy w moim życiu adres”. Trudno było panu opuścić Trójkę? – To było samobójstwo. Ale nie umiem usłyszeć w sobie makiawelistycznego ducha, który szepnie: zagraj w tę grę; „Zostań albo odejdź taktycznie, ale zaraz wróć; bądź bezpieczny, to ci się opłaci”. W najgorszej sytuacji zadaję sobie pytanie: jak by postąpił mój tata. I tu nie miałem wątpliwości. Prowadził mnie najbardziej uczciwy i prawy człowiek, jakiego poznałem. Za mną być może najtrudniejsza zawodowa decyzja w życiu. A przede mną pewnie ostatni moment, w którym można coś jeszcze zaryzykować, zacząć od początku. 31 dobrych lat żegna się zawsze z bólem. Ale i z wdzięcznością za wszystko, co się stało. Boję się. Jak cholera. Postawiłem całe życie na jedną kartę. Co z naszym festiwalem w Gdańsku? Co z serią płytową? Co ze „siestowymi” trasami koncertowymi? „Siesta” to była duża rzecz. Społeczność cała, potęga. Cóż, najwyżej będę głodny, ale godny.

– Lubił pan czasem w swoich audycjach skomentować obecną sytuację polityczną w kraju. Odczuwał pan w związku z tym jakieś cenzorskie naciski ze strony szefostwa? – Nie. Czułem się kompletnie ignorowany przez ostatnie dyrekcje i bardzo mi to odpowiadało.

– Dołączył pan do nowego Radia Nowy Świat, tworzonego przez Magdę Jethon. Będzie pan tam kontynuował trójkową „Siestę”? – Tak. Wiem, że słuchacze tego oczekują, a i ja lubię tę formułę. Dwie godziny różnorodnej, szczęśliwej muzyki z wielu światów, z wielu epok. Zapraszam w porze „Siesty”, jak zawsze w niedzielę o godzinie 15. Będę zresztą w fenomenalnym towarzystwie. Tego samego dnia przede mną m.in. Mann, Raczek i Młynarski, a po mnie Eliza Michalik, Michał Nogaś czy Andrzej Poniedzielski. Marzenie. Parnas.

– Pracuje pan w radiu ponad trzydzieści lat. Trafił pan tam wiedziony przykładem taty, który również był między innymi radiowcem? – Jako dzieciak, wstyd się przyznać, nie słuchałem jego audycji. Ale aura wnikała we mnie, bez wątpienia. Pamiętam popołudnia, kiedy tata w gabinecie przygotowywał programy, słuchał swych starych winyli, to był święty czas. Stan wojenny przerwał pracę taty. Sam dotarłem do Trójki inną ścieżką. Z jednej strony przez pismo „Jazz Forum”, gdzie debiutowałem jako dwudziestolatek, a z drugiej przez życzliwość ówczesnego kierownika muzycznego stacji, Pawła Sztompke, który postanowił dać mi szansę. Bez wątpienia zaważyło tu moje nazwisko. Wielu sądzi, że tak było łatwiej. Niech pomyślą raz jeszcze. Dzieci Stinga też śpiewają. I co, łatwiej im? Przyszedłem do Trójki wraz z nowym ustrojem, późną wiosną 1989 roku. A „Siesta” powstała znacznie później, ledwie osiemnaście lat temu.

– Prezentuje pan w „Sieście” muzykę, której właściwie nigdzie indziej nie ma w polskim radiu. Jak to się stało? – Szczerze nie znosiłem muzyki, jaką prezentowała większość moich przyjaciół w Trójce i tylko dzięki temu mogłem wymyślić „Siestę”. Miałem świadomość, że to, co kocham, prawie nikogo tam nie interesuje. I stąd czerpałem siłę. Serio: miałem sięgać po Pink Floyd po Kaczkowskim? Albo ścigać się potem w młodzieżowej alternatywie z Agnieszką Szydłowską? Byłbym od razu na straconej pozycji. Mijałem się przez lata z Tomkiem Beksińskim, potem z Jurkiem Owsiakiem, mieliśmy audycje obok siebie. Jakkolwiek lubiliśmy się jako kumple, to ich muzyczne wybory przyprawiały mnie o ból głowy i zapewne vice versa. To było wyzwalające, dawało mi szansę. Wskazywało tę niewielką, niezagospodarowaną niszę.

– Jak narodziła się „Siesta”? – Podczas kolejnej zmiany ramówki w 2002 roku dostałem dwie godziny w samym środku niedzieli. W porze sjesty właśnie. Wcześniej miałem audycje nocne, które aż prosiły się o same jazzowe ballady. To był mój znak rozpoznawczy. Tymczasem zainteresowania i pasje miałem znacznie szersze i lgnąłem zawsze do muzyki świetlistej, zmysłowej, „plażowej”, jak czasem ją nazywam. W nowym programie wygrzała sobie miejsce wraz z wieloma innymi gatunkami. Country, bluegrassem, fado, klasyką. Na drewnianym pomoście zawieszonym nad jeziorem w Dorotowie skomponowałem mój sygnał, nagrałem go i od pierwszego programu aż do dziś – i dalej, hen w Nowy Świat, ta zwinna melodyjka wskazuje mi drogę.

– Wychował się pan na muzyce klasycznej. Potem zafascynował się pan jazzem. Co sprawiło, że ostatecznie zainteresował się pan najogólniej mówiąc „muzyką świata”? – Jeśli nie liczyć niepojętej słabości do grupy AC/DC z lat szkoły podstawowej, to wszystkie kolejne fascynacje, z klasycznym raczej, niż nowoczesnym jazzem na czele, zostały ze mną do dzisiaj. Ale proszę sobie wyobrazić, że muzyka świata była pierwsza. W dodatku luzofońska! Jako siedmiolatek byłem wielkim entuzjastą Afrika Simone’a i nawet wybłagałem, by tata zabrał mnie na jego koncert w Kongresowej. Afric wszak, jak pokolenie później Mariza, był z Mozambiku. Inna rzecz, jak wiele w moim życiu zdarzyło się potem w tej sali. Temat na książkę.

– Szczególnym upodobaniem darzy pan właśnie muzykę luzofońską z Portugalii i krajów jej języka – został pan nawet odznaczony medalem za jej popularyzowanie przez prezydenta tego kraju. Co jest w niej dla pana takiego wyjątkowego? – Osobliwe połączenie światła, erotyki, szczęścia i nostalgii, które jakby nie umiały tam istnieć bez siebie nawzajem.

– Taka sama nostalgia, jak muzykę z Portugalii, przenika pana najnowszą książkę – „Dal”. Co skłoniło pana do zebrania swojej kolekcji starych fotografii i pocztówek z Afryki w jednym wydawnictwie? Miłość. Każda fotografia mówi o miłości. O tęsknocie, o pragnieniu utrwalania, o niezgodzie na śmierć, na znikanie. Kolekcjonowałem te pocztówki od lat i wołały one do mnie. By rzecz ująć górnolotnie: upominały się o swoje miejsce ponad nicością i zapomnieniem.

– Jak zgromadził pan tę niezwykłą kolekcję starych fotografii, pocztówek i map? – Wałęsałem się po antykwariatach Paryża i Lizbony, walczyłem na aukcjach, zaglądałem na targi staroci. To był długi, ale owocny proces. Moja kolekcja, podobnie zresztą jak zbiór sztuki afrykańskiej, jest muzealna.

– Te pocztówki i fotografie pokazują Afrykę skolonizowaną przez Zachód. Dzisiaj Anglia czy Francja wstydzą się tego okresu w swojej historii. Dlaczego zdecydował się pan go przypomnieć? – „Dal” przez przypadek idealnie trafiła w swój czas. W swej złożonej, migotliwej formie dwudziestu paru esejów dotyka wielu wątków, między innymi historii naszych relacji z Afryką i jej mieszkańcami. Zmaga się z bagażem kolonializmu. Warto, moim zdaniem, nim pójdzie się w tej kwestii manifestować, być merytorycznie przygotowanym. Wierzę, że „Dal” unika łatwych, powierzchownych ocen. Stara się spojrzeć na dramatyczne dzieje kontynentu z wielu perspektyw. Sięga w głąb. Stawia masę pytań. Często niewygodnych. Na przykład: czy kolonializm aby na pewno był jedynie czystym złem?

– Gdzie szukać źródeł niewolnictwa? – Segregacja rasowa w imię dominacji ekonomicznej ma długą historię i jej źródeł można szukać już nawet u Herodota. Łatwiej będzie jednak sięgnąć po Biblię i wertować ją, jak pierwsi handlarze niewolników, a po nich kolonizatorzy, pobieżnie, stronniczo, wybiórczo. Skupiać się na tych fragmentach z Listów Świętego Pawła do Koryntian i Kolosan, gdzie apostoł pochwala niewolnictwo, w czym zresztą, nawiasem mówiąc, nie różni się od wcześniejszego Arystotelesa. Woła: „Każdy przeto niech pozostanie w takim stanie, w jakim został powołany. Zostałeś powołany jako niewolnik? Nie martw się!”. A gdzie indziej poucza: „Niewolnicy, bądźcie we wszystkim posłuszni doczesnym panom, nie służąc tylko dla oka, jak gdyby dla przypodobania się ludziom, lecz ze szczerego serca, jak bojący się Pana”. Kolejni renesansowi papieże dawali odpust zupełny każdemu, kto polegnie w walce z niewiernymi w Afryce, kiedy Europa zapragnęła złota z zatoki Gwinejskiej. Zupełnie jak dziś radykalni imamowie, proszę zwrócić uwagę.

– A naukowcy? – Wielcy filozofowie czasów niewolnictwa, jak David Hume, legendarny przyrodnik Karol Darwin, czy słynny, światły prezydent Stanów Zjednoczonych Thomas Jefferson tłumaczyli wyższość białej rasy z przekonaniem. Ba, dziś wydają nam się nie do przyjęcia frazy pokojowego noblisty Alberta Schweitzera, a to raptem równolatek mojego dziadka. Że o wcześniejszym o pokolenie Sienkiewiczu z „Listów z Afryki” nie wspomnę. W pierwszym amerykańskim wydaniu Encyklopedii Britannica pod hasłem: „Murzyn” (Homo pelli nigra) – czytamy: „Zdaje się, że największe przywary są przeznaczone właśnie tej rasie; wielu mówi, iż lenistwo, wiarołomstwo, mściwość, okrucieństwo, bezwstydność, upodobanie do cudzego mienia i kłamstwa, wulgarny język, rozwiązłość, ciasnota umysłu i brak umiaru zastąpiły u tych ludzi zasady naturalnych praw i uciszyły wszelkie wyrzuty sumienia. Obce im jest współczucie i stanowią straszliwy przykład zepsucia człowieka, pozostawionego samemu sobie”. Samemu sobie! To trzeba się nimi zająć, prawda?

– To wszystko usprawiedliwia kolonizatorów? – Tak – w jakimś sensie. Kolonizatorzy byli bowiem dziećmi swoich czasów. Wszyscy oni żyli i działali, pamiętajmy to, w prawie. Namyślmy się nad tym, zanim zaczniemy burzyć pomniki Churchilla, który, nawiasem mówiąc, jako korespondent wojenny głęboko współczuł ofiarom masakry pod Omdurmanem i nie bał się formułować niepopularnych sądów pod adresem Kitchenera. Nie wolno nam oceniać tych ludzi z naszej perspektywy. Ukształtował ich całkiem inny system wartości, co dziś trudno zrozumieć. Wyraźne zmiany przyniosła nawet nie Rewolucja Francuska czy Wojna Secesyjna, ale dopiero Wielka Wojna, która obnażyła słabość „cywilizacji białych”. Jakkolwiek pokłosiem kolejnej, Drugiej Wojny, był już rozpad kolonializmu, to przecież Ray Charles na Południu Stanów nie mógł wejść do hotelu głównymi drzwiami jeszcze w późnych latach 50. To było echo okupacyjnego hasła „Nur fur Deutsche”. Hitleryzm w nowoczesnej, amerykańskiej wersji zbudowany wzdłuż „Bible belt” – „biblijnego pasa” stanów o najsilniejszym wpływie Kościoła. Podobnie funkcjonowała RPA z jej tradycją burskich, czyli postniederlandzkich dewotów. Mentalność ukształtowana wypaczoną lekturą Biblii zapuściła korzenie głęboko. Wciąż ma niebezpieczną moc.

– Do dzisiaj? – Myślę, że jesteśmy dzisiaj świadkami epokowych przemian. Po pierwsze papież Franciszek. A potem ta ostatnia niebywała historia. George Floyd. Żaden z niego mesjasz, rewolucjonista, żaden przywódca. Ot, drobny rzezimieszek na haju. A niewykluczone, że – nieświadomie – zmieni świat skuteczniej niż Martin Luther King, Malcolm X czy Barack Obama. Nikt nie zna dróg do potomności.

– Jak bardzo ta Afryka z czasu pana pierwszych podróży sprzed trzydziestu lat różni się od tej współczesnej? – Ta różnica jest większa niż zmiany na przestrzeni wielu poprzednich stuleci. Upraszczając: Afrykę zmienił telefon komórkowy z dostępem do internetu. Nagle miliony ludzi wykluczonych przez całe epoki zobaczyły, co ich omija. I postanowiły wziąć udział w życiu świata, o którego istnieniu miały wcześniej pojęcie mgliste lub żadne. Dogonić, nadążyć, dołączyć. Czy to decyzja właściwa – osobna rzecz. Takie kraje, jak na przykład Etiopia samym swoim istnieniem przypominały światu, że można żyć inaczej niż chcą tego główni gracze. Wyznawać inne wartości, oddychać w innym rytmie. Jasne, że pokój z Erytreą, poprawa opieki zdrowotnej czy powszechność edukacji nie mają ceny. Pytanie, czy zmiany nie przeszkodzą Etiopii współistnieć z przyrodą, zachować kulturową odrębność, kultywować pradawne tradycje i znajdować w tym szczęście. Sztuką jest zachowanie równowagi. To kraj, który teraz z uwagą obserwuję, wracam do niego od lat. Moja kolejna książka będzie o Etiopii właśnie.

– Pierwszy raz był pan w Afryce, kiedy nie było internetu i telefonów komórkowych. Jak pan wspomina tę swoją dziewiczą wyprawę? – Kiedy czytam relacje dziewiętnastowieczne Stanleya czy Livingstone’a odnajduję w nich więcej śladów swojej pierwszej wyprawy do Afryki, niż we współczesnych książkach z ulubionego wydawnictwa Czarne. Wspominam ją, jakby zdarzyła się komuś innemu. Tak była niepodobna do dzisiejszych doznań.

– W młodości każdy z naszego pokolenia czytał „W pustyni i w puszczy” czy „Tomka na Czarnym Lądzie”. To te książki sprawiły, że zaczął pan marzyć o Afryce? Oczywiście, choć bardzo wcześnie odkryłem literaturę faktu i Alana Mooreheada z jego „Nad Nilem Błękitnym i Białym”. Odkąd skończyłem dwanaście lat to była moja ulubiona lektura. Świadectwo, że życie potrafi być czasem znacznie bardziej fascynujące niż fikcja.

– Przemierzał pan Afrykę z aparatem fotograficznym. To właśnie tam powstały pana najlepsze zdjęcia? – Zapewne. Choć mam też przyjemną kolekcję fotografii z Dalekiego Wschodu. Niewykluczone, że któregoś dnia je przywołam w cieniutkiej książeczce, nie całkiem na serio. Zanim uporam się z Etiopią.

– Która z przygód w Afryce była najbardziej dramatyczna? – Wiele o nich mówi poprzednia książka, „Biel”, zapis moich dwudziestu pięciu lat wędrowania po kontynencie. Cóż, pewnie najbardziej dramatyczne były te „przygody”, które były balansowaniem na granicy życia i śmierci – gdy zachorowałem w Kongu na malarię i tyfus jednocześnie lub kiedy brałem udział w wypadku autobusu w Kenii. Wspominam je, mówiąc najdelikatniej, niechętnie, ale zainteresowanych potwornością odsyłam do „Bieli”. Jest tam parę bardzo mocnych stron.

– Kiedyś wyznał pan, że szczególnym doświadczeniem był dla pana pobyt na pustyni. Co się czuje w takim miejscu? – „Wielbię ją, bo jest czysta” – mówił o pustyni T.E Lawrence, słynny Lawrence z Arabii. Ja lubię mówić, że jest moim spowiednikiem. Wielkie religie: judaizm, chrześcijaństwo, islam, wyrosły z pustyni. W pustce człowiek jest bliżej Absolutu. Nic go nie rozprasza. Najszczęśliwszy bywałem w pustynnych glinianych meczetach w Mali, w Burkina Faso. Nie w przepychu Notre Dame.

– Podobno najlepiej się pan czuł w afrykańskich wioskach. Co odnalazł pan tam tak bliskiego sobie? – Skromność, prostotę, pokorę. Jak ktoś wyjdzie z celebryckiego przyjęcia w Warszawce i wyląduje w somalijskiej wiosce, to mu się powinno wszystko przewartościować. Dotknie samej esencji życia. Nie pozorów, ułudy, wydmuszki.

– Nigdy nie ukrywał pan w swych opowieściach z Afryki ogromu zła, jakiego się tam doświadcza. Dlaczego właśnie tam człowiek bywa tak wyjątkowo okrutny? – Ależ bywa okrutny, jak wiemy i w Auschwitz i na Bałkanach, w Kambodży, a nawet i w Alabamie. Sporo można się nauczyć o grozie od Japończyków. Niedościgli, na moim podium z pewnym pierwszym miejscem, pozostają meksykańscy handlarze narkotyków. Tylko Afryka z jakiejś przyczyny działa jak soczewka, wszystko w niej wydaje się „bardziej”. Wszystko lepiej widać, jak na pustej scenie. Wielbiona przez mnie Joanna Bator upiera się, za Pascalem, że człowiek jest z urodzenia zły, że jest „zakałą wszechświata”. Wierzę, że się myli. W końcu jej Alicja jednak wygrywa, prawda? Ja, ponieważ naoglądałem się zdjęć Tomasza Tomaszewskiego, od lat cieszę się nadzieją, że, mówiąc patetycznie, dobro jest w nas silniejsze, trwalsze.

– Podróżuje pan po Afryce od 1992 roku i łącznie spędził pan tam ponad 10 lat. Jak zmieniły pana te podróże? – Nauczyły mnie, by nie ferować łatwych wyroków z wygodnej sofy. Udręcz się, upodlij, sięgnij pod podszewkę rzeczywistości, do trzewi, do krwawych bebechów świata i może dopiero wtedy – a i wówczas ostrożnie – wypowiedz pierwsze zdanie.

– W jednym z wywiadów śmiał się pan, że dzisiaj w Afryce trudno się przecisnąć w kolejce turystów na Kilimandżaro, jak w galerii handlowej przed świętami. Taka Afryka już pana nie pociąga? – Jak się człowiek postara to i dziś znajdzie miejsca, do których nie dotarł ani Stanley, ani Mungo Park, ani Burton. Jakkolwiek takie doświadczenia są najcenniejsze, to wciąż kocham zajrzeć na Zanzibar, który stał się ostatnio kolejną dzielnicą Warszawy. Prowadzę tam co roku warsztaty fotograficzne. Zapraszam w styczniu przyszłego roku.

– Przyznał pan kiedyś, że to samotne podróżowanie to pana „popis egoizmu”. Jak żona i dzieci podchodzili do tego, że w pewnym momencie znika pan na kilka miesięcy z ich życia? – Trzeba ich o to zapytać.

– Przyznaje pan: „Potrafię całe tygodnie spędzać w samotności i nie odzywać się do nikogo”. Z czego to wynika? – Z lenistwa. Być nieustannie czyimś ciekawym towarzyszem życia to ciężka, ciągła praca. Trud, znój i mozół. – Macie państwo farmę nad Liwcem, To właśnie tam najczęściej lubi pan kontemplować swoją samotność? – Nie jestem tam samotny ani przez chwilę. Wokół tak wiele życia. Tylko trzeba się pochylić do traw. Podnieść głowę do drzew.

– Zdarzało się panu podróżować gdzieś z całą rodziną? – Wiele razy. Ale nie byli zachwyceni. Pewnie mieli niecierpliwego, irytującego przewodnika.

– Pana synowie, Franciszek i Stanisław, to już dorośli mężczyźni. Odziedziczyli po panu pasję do podróżowania, fotografii lub muzyki? – Są dziś tak różni ode mnie, jak to możliwe. Ani jednego zbioru wspólnego. Może słusznie. Każdy niech szuka własnej drogi.

 

 

aip

- Advertisement -

Podobne

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Proszę wpisać swój komentarz!
Proszę podać swoje imię tutaj

Ostatnio dodane

Strony Internetowe / SEO
Realizacja w jeden dzień!
TEL/SMS: +1-773-800-1520