Po dwóch nieudanych próbach zdobycia pasa mistrzowskiego Andrzej Fonfara spróbuje sił w nowej kategorii wagowej. – Udowodniłem już wiele razy, że wiem co robię. Jak przechodziłem z wagi super średniej do półciężkiej, to przeciwnicy mieli mnie zabić. Okazało się inaczej – mówi jeden z najlepszych polskich pięściarzy, który ma też głowę do interesów.
Pierwszą walkę w USA stoczył Pan w czerwcu 2006 r. Na tej samej gali swoich sił za oceanem próbowali także m.in. Mateusz Masternak, Mariusz Wach, Mariusz Cendrowski i Piotr Wilczewski. Każdy z was jest dziś gdzieś indziej i na innym etapie.
W domu mam bardzo dużo zdjęć, czasem je przeglądam. Na jednym jesteśmy wszyscy, stoimy w ringu u Sama Colonny w Windy City Gym. Pamiętam, że tą ekipą na początku czerwca tamtego roku boksowaliśmy na gali w Ostrołęce, a trzy tygodnie później walczyliśmy już w Stanach. Fajna ekipa, fajne wspomnienia. Później każdy poszedł swoją drogą. Dziś Mateusz i Mariusz Wach wciąż mogą liczyć na dobre walki. Piotrek jest już trenerem, a Mariusz Cendrowski stara się wrócić do zdrowia po ciężkim wypadku samochodowym.
Po porażce z Joe Smithem Jr. w czerwcu 2016 r. zmienił Pan trenera. Sama Colonnę zastąpił Virgil Hunter. To specyficzny szkoleniowiec, ostatnio prowadzi wyłącznie czarnoskórych zawodników.
Rzeczywiście, chyba nie zwróciłem na to wcześniej uwagi. Jestem takim rodzynkiem w gymie. (śmiech). Po przegranej walce trzeba było coś zmienić. Miałem do wyboru kilku trenerów. Pojechałem na próbę do Virgila. Potrenowaliśmy razem, bardzo fajnie, szybko znaleźliśmy wspólny język, okazało się, że mamy podobne pomysły. Do tego od początku prowadzi Andre Warda [mistrz olimpijski z 2004 r., niepokonany mistrz świata federacji WBA, IBF, WBO w wadze półciężkiej – red.], mam więc z kim porządnie sparować.
Co u Pana zmienił?
Ustawił mnie bardziej bokiem, popracowaliśmy nad obroną. Zwłaszcza nad lewą ręką, żeby nią kontrolować przeciwnika. Ale nie tylko to. Mimo że jestem ukształtowany zawodnikiem, to wciąż mogę się czegoś nauczyć. Tym bardziej, że zmieniam kategorię wagową i będę boksował w junior ciężkiej.
To trener namówił Pana do tej zmiany?
Ta decyzja chodziła mi po głowie od dawna. Co prawda zawsze przy robieniu wagi pomaga mi dietetyk i na ogół nie mam z tym kłopotu, ale coraz trudniej to przychodzi. Zwykle do zrzucenia miałem nieco ponad 10 kg. Największy problem miałem przed ostatnią walką z Adonisem Stevensonem. Po raz pierwszy w karierze tuż przed oficjalnym ważeniem miałem nadwagę. Niewiele, jeden funt, czyli niecałe pół kilograma. Może to była też kwestia tego, że po wygranej z Chadem Dawsonem miałem tylko kilkanaście dni wolnego i od razu zacząłem kolejne przygotowania. W każdym razie wróciłem do hotelu, gorąca kąpiel, pod kołdrę i wagę zrobiłem. Ale niewykluczone, że przez to już coś zadziało mi się w głowie, że pojedynek nie wyglądał tak, jak chciałem. Choć oczywiście to żadne wytłumaczenie dla porażki.
Z wagą były też problemy przed starciem ze Smithem Jr.
Owszem, ale nie takie. Zresztą awantura była z innego powodu. Stawką był mój pas WBC International, mieliśmy ustalony limit wagowy i dwa ważenia – jedną dzień przed galą oraz dodatkowe rano w dniu walki. W międzyczasie nie mogliśmy przybrać więcej niż 10 funtów (4,53 kg). Po pierwszym ważeniu patrzę na Smitha, a ten się objada i dużo pije. Zwróciliśmy jego ekipie uwagę, że przecież rano znów wchodzimy na wagę, a oni zdziwieni mówią, że o tym nie wiedzieli. Oczywiście Smith limit przekroczył, szybciej się zregenerował, ale machnęliśmy na to ręką. Przed walką podpisałem papier, że w razie porażki oddam mu pas. No i niestety oddałem.
Dziś pewnie Pan żałuje. W momencie waszego starcia Smith Jr. nie miał jeszcze takiej renomy. Po walce z Panem w spektakularny sposób znokautował Bernarda Hopkinsa udowadniając, że naprawdę potrafi boksować.
Z perspektywy czasu chyba zrobiliśmy za małe rozpoznanie. Przyszła oferta występu, znaleźliśmy w internecie jakieś stare walki , poza tym niewiele było o nim słychać, więc się zgodziliśmy. Nie zlekceważyłem go, ale na pewno za mało o nim wiedziałem. Podjąłem ryzyko, które się nie opłaciło.
Z kim chce Pan walczyć z wadze junior ciężkiej? Od lat boksuje Pan w USA, a tam poza Stevem Cunninghamem znanych nazwisk raczej nie ma.
Na początek wolałbym walczyć z kimś nieznanym, żeby spokojnie wejść w nową kategorię. Co potem, czas pokaże. Cunningham to zawodnik, z którym mógłbym się sprawdzić. To byłby dobry ruch sportowy i marketingowy. Jest nie tylko znany w USA, ale i w Polsce. Walczył z Tomaszem Adamkiem, Krzysztofem Głowackim i Krzysztofem Włodarczykiem.
A co z walką, o której się mówiło, że miała zostać stoczona w umownym limicie wagowym?
Oferta wciąż jest na stole, ale nie mogę o niej mówić.
Rywal byłby bardziej wymagający niż Cunningham?
Tak, tyle że mielibyśmy walczyć bliżej wagi półciężkiej. Problemem jest data, która nam nie pasuje. Jeśli zostanie zmieniona, to może ją weźmiemy jeszcze przed przejściem do kategorii junior ciężkiej.
Pojawiają się głosy, że nie ma Pan ciosu i odporności na rywalizację w wyższymi limicie wagowym.
Wcale mnie to nie rusza. Udowodniłem już wiele razy, że wiem co robię. Jak przechodziłem z wagi super średniej do półciężkiej, to przeciwnicy mieli mnie zabić. Zresztą nawet jak zaczynałem, to raczej nie słyszałem, żeby trenerzy, czy eksperci mówili, że dam sobie radę. Nikt się nie spodziewał, że będę boksował na takim poziomie. Okazało się inaczej. Warunki na wyższą kategorię mam. Uderzenie też, co pokazałem nie raz. Mam też świadomość, że muszę się wzmocnić. Nie mówię, że od razu zawojuję tę kategorię wagową. Powoli.
Nie wszyscy pięściarze mają takie podejście. Ponoć przekazał Pan kilka rad Arturowi Szpilce po jego porażce z Adamem Kownackim.
Artur niepotrzebnie narzucił na siebie dodatkową presję. Zapowiadał, że powali Kownackiego jedną ręką itd. Skończyło się odwrotnie. Trudniej jest mu teraz wrócić, bo pretensje może mieć głównie do siebie. W boksie tak już jest, że w ringu jesteśmy sami i to my bierzemy wszystko na klatę. Wpadł w psychiczny dołek, w jakim byłem kilka razy.
To jak się wychodzi z tych dołków?
Przede wszystkim na jakiś czas trzeba odciąć się od mediów. Po drugiej porażce ze Stevensonem poleciliśmy z rodziną do Lake Tahoe. Nie zaglądałem na Facebooka, Instagrama i tak dalej. Odciąłem się na dwa tygodnie, żeby w żaden sposób nie przypominać sobie tej walki. Oczywiście obrazy z niej wracają mimo starań, żeby tak nie było. Ale wtedy warto szukać w nich nauki, wyłapać błędy, nabrać pokory, może coś zmienić. Potem pozostaje wrócić do treningów. Zawsze sobie powtarzam, że co mnie nie zabije, to mnie wzmocni. Tego trzeba się trzymać, stanąć na nogi i pokazać niedowiarkom i tym, którzy w ciebie zwątpili, że się wróci silniejszym. W moim przypadku bardzo dużo znaczy rodzina. Ona mnie wzmacnia i daje największą motywację.
Najtrudniej było Panu wrócić po porażce z Derrickiem Findleyem? Zdecydowanie. To była katastrofa. Czekałem na tę walkę. Gala w Chicago, przyjechało mnóstwo znajomych, w walce wieczoru boksował Tomasz Adamek, transmisja w Polsacie Sport, a ja, łup!, dostałem w drugiej rundzie. Chciałem zakończyć karierę. Mimo że to był 2008 r., miałem 21 lat. Od razu po walce pojechałem na wakacje, po dwóch tygodniach ochłonąłem i zmieniłem kategorię wagową na półciężką. To był dobry krok.
Współpracuje Pan z psychologiem, czy to nastawienie jest wrodzone?
Chyba wrodzone. Nigdy nie korzystałem z pomocy psychologa po walkach. Pracowałem z nim jedynie przed ostatnią walką ze Stevensonem. Ale tylko po to, by odpowiednio skoncentrować się na celu.
Mateusz Masternak mówił nam, że mógłby sobie kupić nowe porsche, ale zamiast szpanować woli skończyć budowę domu i zadbać o rodzinę i jej przyszłość. Pan też sprawia wrażenie pięściarza, który układa sobie karierę z myślą o sportowej emeryturze.
Myślę o tym, co będzie potem. Kariera sportowca nie trwa wiecznie, a pięściarza bywa jeszcze krótsza. Dostajemy ciosy w głowę, nie trudno o kontuzję ręki, co w boksie może oznaczać koniec pracy. Dlatego zabezpieczenie przyszłości jest bardzo ważne.
Pozwala Pan sobie na ekstrawagancje?
Lubię gadżety i czasem sobie kupię jakiś zegarek, czy samochód. Pieniędzy nie można tylko odkładać. Po to je zarabiasz, żeby wydawać. Byle tylko zachować przy tym umiar.
Mówi Pan, że planuje boksować jeszcze trzy-cztery lata, w zależności od ofert. A wie Pan już, co będzie robił po zakończeniu kariery?
Mam takie ciche marzenie, chciałbym otworzyć centrum przygotowań sportowców, nie tylko pięściarzy. Coś jak nasz COS. [Centralny Ośrodek Sportu – red.], tyle że w Stanach. Może w Lake Tahoe w Kalifornii, wydaje mi się to świetnym miejscem, na taki ośrodek. Ale to w przyszłości. Na razie w Chicago mamy z bratem parę biznesów, w które cały czas inwestuję pieniądze z walk. Od paru lat z moim przyjacielem Bogdanem Maciejczykiem, który pomaga mi w boksie od dawna, prowadzimy gym. Jak widzicie, już teraz moje życie nie kończy się tylko na boksowaniu.
Aktualnie wykańcza Pan dom w Chicago.
Zostały tylko wnętrza. Najtrudniejsza część, bo wiadomo jak to z żoną – tu nie taki kolor, tam nie taki odcień (śmiech). Ale to taki dom na dłużej. Z bratem kupiliśmy jedną działkę, podzieliliśmy. Duży płot tylko stawiamy, żeby się nie podglądać (śmiech). Mój bardziej w nowoczesnym stylu, Marek w polskim. Choć aktualnie trochę kursuję, bo wynajmujemy mieszkanie w San Francisco. Z żoną i synkiem mieszkamy tam właściwie już rok. Tam też trenuje z Virgilem Hunterem.
Gdzie lepiej się mieszka?
W San Francisco życie jest trochę wolniejsze niż w Chicago, ale droższe. Generalnie Kalifornia jest pięknym Stanem. Cały czas masz piękną pogodę. Możesz wyskoczyć na plażę. Do Los Angeles jest cztery-pięć godzin jazdy samochodem. Trzy godziny jazdy w drugą stronę i masz Lake Tahoe, są góry, możesz pojeździć na nartach. Po drodze jest Napa Valley słynące z winnic, gdzie fajnie spędzisz czas. Bardzo dużo osób się wyprowadza do Kalifornii. Jednak ja zostanę w Chicago. Po Warszawie to drugie miejsce, w którym najlepiej się czuję.
Sentyment pozostał.
Pewnie, jestem patriotą, a Polska to mój kraj, moja ojczyzna. Choć na stałe nie planujemy wracać. Może kiedyś? Na pewno będziemy tu zaglądać. W domu mówimy po polsku. Chcemy z żoną, żeby nasz syn czuł się Polakiem.
Ten amerykański sen od początku był tak nakreślony?
Na samym początku nie zakładałem, że zostanę w Stanach. Ale tak się potoczyło. Wróciłem do Polski, wylatywałem tylko na obozy. W między czasie złapałem kontakt z promotorem, Sam Colonna chciał mnie trenować. Z bratem, który jest moim menedżerem zadecydowaliśmy, żeby został w USA na dłużej i tam rozwijać karierę. Wkrótce na stałe dołączył brat z rodziną, później ściągnęliśmy rodziców i resztę rodziny. Zadomowiliśmy się w Chicago. Mam tam najbliższych, dzięki czemu nie mam za kim tęsknić, bo dziadkowie już niestety nie żyją. Do Warszawy zawsze jednak lubię wpaść.
Kiedy pojawiła się żyłka do interesów?
To raczej brat jest stroną biznesową, choć razem podejmujemy decyzje. Od początku starałem się nie wydawać pieniędzy na głupoty. Pomału szliśmy do przodu. Parę biznesów się rozwinęło, parę upadło. Nie wszystkie decyzje były trafione. Ale metodą prób i błędów doszliśmy do tego, że jest dobrze.
Jaki pomysł był najbardziej nietrafiony?
Może nie tyle nietrafiony, co najszybciej upadł, to polska restauracja w Chicago. Ale tam trzeba było stale być, pilnować, żeby miało to sens. Ja miałem treningi, Marek swoje sprawy, bo zajmował się innymi interesami, dlatego porzuciliśmy ten temat. Jednak wyciągnęliśmy pieniądze, które zainwestowaliśmy, więc nie było tragedii.
Mógł Pan być jak filmowy 50-letni Rocky Balboa, który w swojej restauracji wypełnionej pamiątkami z kariery opowiada gościom o karierze.
(śmiech) Nie myślałem o tym w ten sposób, choć kilka zdjęć na ścianach wisiało. Kto przychodził, to chętnie je oglądał. Ta restauracja była pomysłem na szybko. Na pewno dała nam dużo wniosków na przyszłość. Kto wie, może kiedyś do tego biznesu wrócimy.
Dzieje się coś w sprawie Pana walki na stadionie Legii Warszawa?
To wciąż super pomysł, który jest do zrealizowania i mógłby się sprzedać. Chciałbym, żeby do niego doszło. Na razie priorytetem są Stany. Walce na Legii trzeba by się było bardziej poświęcić, może w następnym roku coś z tego wyjdzie.
W rozmowie z ringapolska.pl zasugerował Pan, że po zmianach właścicielskich w Legii trudniej będzie się dogadać.
Z byłym prezesem Bogusławem Leśnodorskim się znamy. Wystarczyłby telefon, ustalenia i działamy. Pana Dariusza Mioduskiego nie znam osobiście, więc zwyczajnie ten kontakt byłby utrudniony. Ale to też nie jest tak, że władze klubu muszą być w to zaangażowane. Można wynająć stadion i zrobić własną galę. Opcji jest wiele, ja jestem otwarty na propozycje.
Swoją drogą, Legia, której jest Pan kibicem, początek sezonu ma trudny.
Nie jest za ciekawie. Europejskie puchary przeszły koło nosa, została liga. Trzeba się mocno skoncentrować, bo jak to zwykle bywa, grając z nami rywale spinają się podwójnie.
Co Pan sobie pomyślał, gdy usłyszał wypowiedź Michała Kucharczyka o zmęczeniu.
Słyszałem też te żarty o wolnych czwartkach. W Kalifornii mamy wolne środy, ale w niedzielę trenujemy (śmiech). Boks i piłka to zupełnie inne dyscypliny. Podczas przygotowań do walki trenuję dwa razy dziennie. Wakacje mam za to dłuższe, bo trwają miesiąc, a nawet dwa. Odpoczynek jest potrzebny, żeby się zregenerować i nie być przetrenowanym. Generalnie wszędzie trzeba walczyć, trenować i wygrywać. Z Legią jestem na dobre i na złe i wierzę, że chłopaki znowu obronią mistrzowski tytuł.
Pan podczas urlopu bardzo się rozluźnia?
Raz tak, raz nie. Na pewno nie jest tak, że trwa nieustanny balet. Trenuje, choć inaczej, lżej. Ale jak wracam do ćwiczeń, to nie ma już miejsca na piwo czy imprezy. Przed czerwcową walką ze Stevensonem miałem mało wolnego. Może przez brak wyluzowania się było jak było. Ale powtarzam, nie szukam wymówek. Przegrałem i tyle. Trzeba wrócić do treningów i przygotowywać się do następnej walki. W Warszawie było trochę wolnego czasu i była okazja, żeby potańczyć.
Tomasz Biliński, Wojciech Szczęsny